Od ezoteryzmu do depresji, od depresji do nawrócenia

 

Któregoś dnia w trakcie zajęć , jeden z wykładowców, bioenergoterapeuta i znawca indyjskiej kultury, mówił byśmy przestali cierpieć i zrzucili swój krzyż z pleców, bo Chrystus już za nas umarł. Wtedy już od dawna nie miałam Pisma Świętego w ręku, więc umknęło mi  to, że przecież Jezus mówił, by wziąć swój krzyż i iść za Nim, a nie go zrzucać z pleców i korzystać z życia. Miałem już wtedy naprawdę namieszane w głowie. Mówili, żeby w domu pościągać krzyże ze ścian, bo będziemy mieli drogę krzyżową przez całe życie. Mogliśmy mieć co najwyżej obrazy świętych. Krzyż lepiej było schować do szuflady, co też uczyniłam.

W tym okresie z mym wujem było już bardzo źle. Potrafił pić przez trzy tygodnie, dzień w dzień. Nie było z nim wtedy już prawie żadnego kontaktu. Ciągle tylko pił, spał lub miał ataki agresji. Ja zamykałam się z ciocią w pokoju, a on potrafił kopać w zamknięte drzwi przez pół nocy i straszyć, że nas pozabija. Sąsiedzi nie wiedzieli co się dzieje. Myśleli, że to tąpnięcie górnicze, bo ściany w całym bloku się trzęsły. Jeden moment zapadł mi w pamięci, kiedy spojrzałam mu w oczy, gdy był w amoku alkoholowym.  Były one czarne od rozszerzonych źrenic i ziejące nienawiścią, lecz dla mnie to nie było jego spojrzenie,  bo poczułam si, jakbym spojrzała w oczy diabłu. To było straszne. Na samą myśl przechodzą mnie dreszcze. Z resztą,  ciocia nie raz mówiła, że go chyba coś opętało, bo to co wyprawiał, przechodziło już wszelkie ludzkie pojęcie. Gdy miałam dwadzieścia lat, wuj nieoczekiwanie zmarł. Był to dla mnie wielki cios. Mimo, że wyrządził mi wiele krzywd, zawsze go bardzo kochałam, bo przecież starał się mnie wychować jak umiał, a sam w dzieciństwie też nie miał łatwo. Alkoholizm to w końcu choroba, a gdy nie pił zdarzało mu się okazywać mi miłość, oczywiście na swój sposób. Po jego śmierci długo nie mogłam się pozbierać. Mimo mojej miłości do niego, śnił mi się jednak często, grożąc na przykład śmiercią. 

Wracając do kwestii mojej edukacji, to raz na pół roku cała szkoła wyjeżdżała na tygodniowe warsztaty zajęciowe, gdzie przez sześć dni,codziennie prowadzone były wykłady i zajęcia praktyczne. Zjeżdżali się na nie w jedno miejsce, wszyscy uczniowie z całej Polski. Pamiętam, że poznaliśmy jedną kobietę, która zajmowała się channelingiem, czyli rozmawiała niby z aniołami. Mówić, że jest to rozmowa jak przez telefon. Była przekonana o tym, że jesteśmy na ziemi po to, by doświadczać i mamy się bawić, jeść, kochać (w sensie uprawiać seks) i w pełni korzystać z życia. Jednym słowem żyć i doświadczać wszystkiego, co tylko się da.

Na jednym z takich warsztatów poznawaliśmy metodę uzdrawiania Reiki. Mówiono, że jest to dar od Boga i każdy może uzdrawiać innych, jednak potrzebna jest do tego inicjacja od mistrza, w tym przypadku od naszego wykładowcy. Wtedy to wszyscy tak ową otrzymali. Każdy wchodził boso przez ciemny korytarz do pokoju, w którym na stole paliła się świeca obok obrazu Jezusa Miłosiernego, a w tle słychać było modlitwę „Ojcze Nasz”, puszczoną z magnetofonu. Siadało się na krześle, a owy mistrz wymachiwał rękami nad naszymi głowami i robił nam jakieś znaki na dłoniach. Ot tyle cała inicjacja.

Jeśli chodzi o reiki, to nie zajmowałam się tym zbyt długo. Byłam raczej skupiona na rozkładaniu kart i stawianiu horoskopów.  Czułam się w miarę szczęśliwa i wyjątkowa. Cieszyłam się, że mogę pomagać innym. Potem jednak, zaczęłam mieć coraz częstsze stany depresyjne i szukać pocieszenia w coraz częstszym używaniu alkoholu…

W niedługim czasie okazało się, że muszę przejść operację. Jej powodem była wada genetyczna mojego organizmu.  Była to dla mnie kolejna trama do kolekcji, biorąc pod uwagę też fakt, że po owym zabiegu chirurgicznym, niemalże odeszłam z tego świata, przez uduszenie własną krwią . Dodatkowo przez własną głupotę wpadłam w poważne tarapaty finansowe i musiałam spłacać kilka tysięcy złotych.  Byłam tak załamana tym faktem, że miałam kolejny powód, by ze sobą skończyć.


Nasze intencje modlitewne: