Bł. Bartolo Longo i jego nawrócenie

Duszą adwokata zaczęły targać silne rozterki. „Ktoś tu się myli! Kim jest ten licealny profesorek wobec tylu akademickich autorytetów?” – podsycał wątpliwości zły głos. Za chwilę na myśl przyszedł obraz matki i wspomnienie tego błogiego spokoju, jakiego doświadczał przy odmawianiu z nią różańca. Jakby pragnąc przywołać te chwile, Bartolo wyszeptał:

– Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą! – Lecz spokój znów przerwała diabelska ironia: „Ha, chyba nie wierzysz w dziewictwo wieloródki! Dobre! Ciekawe, co na to neapolitańscy medycy?!”.

– Bartolo! – w końcu głos Vincenza wyrwał go z otępienia. – Bartolo, to nie żarty. Skończysz w przytułku dla chorych psychicznie! Skoro nie trafiają do ciebie moje słowa, obiecaj mi tylko, że porozmawiasz z ojcem Albertem. Nic cię nie kosztuje ta rozmowa, czy masz coś do stracenia? Ojciec słucha spowiedzi codziennie w klasztorze dominikańskim. Pójdź, powiedz jemu to wszystko, co mi powiedziałeś. On da ci dobrą radę.

Na te słowa Bartolo aż się wzdrygnął: „Ach, dominikanin!”. Tyle o nich słyszał, o tych przeklętych psach tak znienawidzonych przez przyjaciół z sekty. „Wszystko, byle nie jakiś ciemny dominikanin – ciągnął dalej głos. – Jak już to lepiej jakiś uczony ksiądz z uniwersytetu, który zamiast pleść o klepaniu różańca, będzie umiał dostrzec całą złożoność i bogactwo twoich duchowych przeżyć!”.

Vincenzo nie ustępował. Widząc rozterki przyjaciela, wymógł na nim tę jedyną obietnicę. Bartolo w końcu skinął głową na zgodę, jakby dla nieświętego spokoju, jakby tylko po to, by zyskać chwilę do namysłu. Widząc jednak radość w oczach przyjaciela, pomyślał, że może warto się spotkać z zakonnikiem? Musiał to jeszcze przemyśleć.

Kiedy wyszedł z mieszkania Vincenza, poczuł dziwną ulgę. Już nie był sam. Ktoś wiedział o jego cierpieniach, ktoś wyciągał do niego swoją pomocną dłoń. Nawet ten uporczywy głos wołający „Do kościoła!” w końcu przestał go zadręczać. „O tak, do kościoła! Ale nie teraz, może jutro? Te neapolitańskie upały są zbyt ciężkie do zniesienia, a do dominikanów tak daleko! Trzeba też się przygotować, nabrać nieco sił, uporządkować sprawy na uniwersytecie”. Głos pokusy nie przestawał dawać o sobie znać.

Bartolo wrócił do mieszkania, padł na łóżko i zapadł w głęboki sen. Może to modlitwa przyjaciela, a może perspektywa znalezienia wyjścia ze ślepej uliczki sprawiła, że pierwszy raz od dawna spał spokojnie.