VII. Gdzie grzech, tam i łaska
Jak wielką nadzieję wlewa w serca św. Paweł, pisząc, że „tam, gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska”. W owym czasie w tym zdegenerowanym mieście, któremu ton nadawała antykościelnie nastawiona elita, żyło wielu apostołów Dobrej Nowiny. Swoim gorliwym życiem starali się stać godnymi uczniami Jezusa. Podejmowali się pomocy ubogim, chorym i pozostawionym samym sobie, jednocześnie pielęgnując zaczątki wielkich dzieł, do jakich natchnęło ich Niebo. Niejeden z nich został z czasem wyniesiony do chwały ołtarzy. Byli to ofiarni robotnicy Pańscy mający za zadanie przygotować Neapol na przyszłe łaski, które miał wylać miłosierny Bóg na skażone grzechem miasto.
Bartolo miał szczęście zetknąć się z nimi w kluczowym momencie swojego życia. Wielu z nich wiedziało wcześniej o pogrążonym w sekcie adwokacie, którego powierzał ich modlitwom Vincenzo Pepe. Czy Bóg mógł nie wysłuchać intencji, jakie składali za niego w licznych Mszach św. ojciec Albert Radente i ojciec Ludovico z Casorii? Czy mógł odrzucić gorącą modlitwę całej jego rodziny? Czy mógł pozostawać głuchy na żarliwe prośby świątobliwej Cateriny Volpicelli, którą powszechnie uważano za anioła w ludzkiej postaci?
Przykuła ona uwagę Bartola już wcześniej, kiedy markiz Imperiali zaprosił adwokata do pałacu Volpicellich. Markiz był szwagrem Cateriny, która jednak nigdy nie bawiła na salonach. Kiedyś Bartolo zauważył ją przed wejściem. Skromnie upięte włosy, twarz bez pudrów i szminek, a na ciele suknia, jakiej powstydziłaby się pałacowa służba: bez koronek, zakładek, haftów, kwiatów, obręczy i innych ekstrawagancji, jakie obowiązywały neapolitańskie elegantki. Minęli się na schodach, wymieniając słowa powitania. I wobec tej zewnętrznej skromności nie zwróciłby Bartolo na nią uwagi, gdyby nie to, że z twarzy Cateriny biła jakaś moc. To nie uśmiech, nie piękne, wielkie oczy przyciągnęły jego uwagę, ale coś więcej, jakaś duchowa siła i rozmodlone oblicze. Młody adwokat aż przystanął w drzwiach i odwrócił się za odchodzącą kobietą.
– Pani Caterina idzie do ubogich i chorych – rzekł kamerdyner.
„Z uśmiechem na twarzy?” – pomyślał zdziwiony Bartolo.
– To święta! – dopowiedział służący, jakby odgadując jego myśli.
Salony to nie był żywioł Cateriny. Od młodości, dzięki wsparciu ojca Ludovica, całkowicie poświęcała się szerzeniu kultu Serca Pana Jezusa i dziełom miłosierdzia. Z powodów zdrowotnych nie mogła zostać zakonnicą. Wkrótce miała zacząć organizować Zgromadzenie Służebnic Najświętszego Serca – wspólnotę sióstr, które łączyła żarliwa miłość do Zbawiciela. Złośliwi nazywali ją starą i zdewociałą panną, ale nie robiło to na niej wrażenia. Z miłości do Jezusa i pragnąc całkowicie oddać się dziełom Ewangelii, bezlitośnie odrzucała wszelkie oferty małżeńskie. Nie mogła się opędzić od zalotników, których przyciągało nie tyle dobre urodzenie i wzorowe maniery tudzież perspektywa solidnego posagu, ile to coś, czego brakowało neapolitańskim elegantkom.
Bartolo wiedziony jakimiś niewidzialnymi nićmi, które miały go wydostać z labiryntu grzechu, poczuł potrzebę osobistego spotkania się z tą kobietą. Nie domyślał się, że tą duchową nicią jest modlitwa Cateriny w jego intencji. Kiedy w końcu któregoś razu udało im się porozmawiać, zwierzył się z duchowej pustki i wewnętrznych cierpień, jakie przeżywał od długich miesięcy.
– Bóg ci pomoże! – poradziła szybko Caterina, jakby w obawie, że Bartolo w tym stanie może bardziej chcieć się zbliżyć do niej niż do Boga. – Będę się za pana modlić, ale niech mi pan obieca, że pójdzie i porozmawia z pewnym jezuitą, ojcem Carlo Rossim.
„Najpierw dominikanin, a teraz jezuita! – odezwał się znany głos. – A, idź do tego klechy! Będzie ubaw!”. Bartolo zgodnie z danym słowem udał się do ojca z prośbą o duchową poradę. Ten jednak zbył jego wątpliwości i rozterki machnięciem ręki.
– Spirytyzm? Pan wierzy w te zabawy? Lepiej nie zastanawiaj się pan nad takimi rzeczami, trzeba przyjąć sprawy duchowe takimi, jakie są opisane w Katechizmie. Koniec, kropka!
Ta odpowiedź zawiodła nie tylko Bartola, lecz także Caterinę.
– Bóg znajdzie inne sposoby, będziemy się o to modlić – wspierała adwokata.
Niepocieszony i w poczuciu odrzucenia Bartolo udał się na seans spirytystyczny. Tym razem wezwał swojego zmarłego ojca. Wziął do ręki pióro i prosił go, aby dał jakiś dowód na prawdziwość spirytyzmu. Zamknął oczy. Po chwili ręka drgnęła i wykonała zamaszyste, zdecydowane ruchy. Spojrzał: na kartce widniał podpis ojca. Znów otrzymał potwierdzenie, że to spirytyzm jest właściwą drogą.
Po seansie długo leżał w łóżku, przewracając się z boku na bok. To wspomnienia z dzieciństwa nie pozwalały mu zasnąć. Przypomniał sobie, jak będąc dzieckiem, chodził na Mszę św., a matka zachęcała go do ofiarowywania Komunii w intencji zmarłych. Kiedy w końcu przyszedł sen, przyśnił mu się zmarły ojciec. Stał przed nim i wołał błagalnym tonem: „Bartolo, wróć do Boga! Wróć do Boga!”.