Przemienione cierpienie cd.
W dwudziestym roku swojego umęczonego życia Marta Robin nie miała innej alternatywy niż samobójstwo albo ucieczka górą, czyli oddanie się Miłości. I wtedy oczyszczające cierpienie staje się tyglem, w którym odbywa się afinacja złota jej duszy. Zjednoczenie z Bogiem budzi w niej niezłomne pragnienie uznawania za dobre wszystkiego, co On zadecyduje, nawet najgorszego z cierpień. Już nie pragnie śmierci, aby osiągnąć szczęście wieczne. Dlatego też Marta, ojciec Pio, Katarzyna Emmerich żyli tak długo wbrew wszelkiej „biologicznej” logice. W wieku dwudziestu czterech lat Marta uważana jest za zmarłą, po czym wynurza się z nicości oblana światłem Ducha. Zaprzestając przyjmowania pokarmów, sprawiła, że aż dwukrotnie wiedza medyczna minęła się z prawdą, skazując ją na śmierć. Jej tajemnicą jest cierpienie, którego używa niczym dźwigni będącej podstawą wszelkiego życia Miłości. Odkrywszy ów sekret, Marta uważa, aby nie „cieszyć się Bogiem” egoistycznie. Oczyściwszy się przez cierpienie, zachowuje je z myślą o zadośćuczynieniu, wyraźnie obecnemu w duchowej aurze tamtej epoki, w której odkupienie grzechów ma duże znaczenie. Cierpi za innych, bierze na siebie ich cierpienia (nawet czyściec swojej matki!). Posunie się do „brania na siebie ich grzechów”, podejmując przerażające ryzyko, że Bóg odepchnie ją i wyprze się jej samej.
„Oto, czym były nasze grzechy i najgorszy spośród nich – pycha, która przenikała do mięśni, krążyła w żyłach, była obecna w jękach”, zauważa ze zgrozą klęczący u stóp swego łóżka brat Ephraim. „Wobec czegoś takiego rozum był bezsilny”. Podobnie ojciec Pio, który składa się w ofierze za „opuszczonych, skazujących się na potępienie, bo nikt się dla nich nie poświęca”. Zaklinał także Pana, aby „zesłał na mnie [ojca Pio], nawet liczniejsze kary, jakie dla nich przygotował”.
Jan od Krzyża w Drodze na górą Karmel podkreśla oczyszczającą rolę cierpienia zaakceptowanego bez przymusu, nawet wyglądanego: „Dążyć raczej do tego, co trudniejsze, nie do tego, co pociesza, ale co zasmuca”. „Prawdziwa bezinteresowność – pisze teolog Ivan Gobry – polega na umiłowaniu trudu, cierpienia i goryczy, ze względu na Tego, który je zsyła; prawdziwy dowód miłości, to kochanie pomimo wszystko Miłości prześladującej”.
Aby dowieść Bogu, że nasza miłość jest bezwarunkowa, należy przyjąć próby, jakim nas poddaje i wyjść im naprzeciw, a później jeszcze dalej. Poprzez cierpienie zostajemy oczyszczeni, co jest warunkiem jedności z Bogiem; poprzez cierpienie miłosne polegające na wyrzeczeniu się swojej własnej woli, aby identyfikować się z wolą Bożą. Chrystus jasno powiedział:, Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”.
„Uformowany” mistyk nie poprzestaje na widzeniach, rzeczywiście w nich uczestniczy ciałem i duchem. Jego życie jest już nie spektaklem, ale działaniem, w którym współcierpienie staje się środkiem do osiągnięcia jedności. Marta wyraźnie mówi o realności tego doświadczenia: „To zawsze Jezus nakłada na nas cierpienie, dając się razem z nim. Nie zatrzymujmy się na formie i funkcji krzyża, dostrzegajmy raczej Boga, którego on dźwiga i którego nam przynosi oraz to, że dzięki krzyżowi zostaliśmy objęci Jego miłością”.
Aby dostąpić zjednoczenia z Chrystusem, a przez Niego z Ojcem, nie wystarczy miewać widzenia Męki. Trzeba również Jej doświadczać, przeżyć w swoim własnym ciele doświadczenie krzyża. Taka jest istota chrześcijańskiego mistycyzmu. Gorące pragnienie cierpienia prowadzi do oczyszczenia, pociągającego za sobą oderwanie się od „ego”, co jest warunkiem wstępnym bezinteresownego umiłowania Boga, na które odpowiada On pełnym zjednoczeniem. Podobną drogę przebyła święta Małgorzata Maria Alacoque, wizjonerka z Paray-le-Monial, która w wieku osiemnastu lat wstąpiła do wizytek. Mistrzyni nowicjatu natychmiast dostrzega w niej głód Boga i mówi: „Stań się dla naszego Pana, jak płótno czekające na swojego malarza”. Zrozumiała. Kilka miesięcy przed złożeniem uroczystych ślubów Chrystus mówi jej: „Szukam ofiary dla swojego serca, która zechciałaby poświęcić się niczym hostia do spełnienia moich zamiarów”. Porwana mistyczną miłością do napełniającego ją szczęściem Chrystusa, akceptuje wszystko. Jej jedynym celem jest identyfikowanie się z Chrystusem, cierpiąc i radując się jednocześnie. „Dzięki poznaniu Jego Męki Bóg dał mi doświadczyć zalet cierpienia” Usłyszawszy kiedyś: „Pamiętaj, że to Boga ukrzyżowanego pragniesz poślubić”, uważa, iż nie dość ma cierpień. Nie wystarczają jej normalne umartwienia i upokorzenia wpisane w duchowość zgromadzenia. Wstydzi się zwyciężającej wszystko wewnętrznej radości i pragnie być jej pozbawiona. Jakże bowiem zbliżyć się do cierpiącego Chrystusa, kiedy przeżywa się takie szczęście. „Jakże to, mój Boże, dasz mi żyć ciągle bez cierpienia?” Krótko potem ukazuje jej się Chrystus i odkrywa przed nią serce. „Moja miłość króluje w cierpieniu, w upokorzeniu triumfuje, a spełnienie osiąga w jedności”. T ę doskonałą definicję można stosować do Marty.
Podobną duchową drogę przebył Charies de Foucauld „brat świata”*. Biorąc przykład z Tego, który umarł za nas na krzyżu, od egoistycznej radości przeszedł do zaakceptowanego z miłości cierpienia i solidaryzując się z najbardziej opuszczonymi z ludzi, zamknął się w nędznej pustelni w masywie Hoggaru. „Pośród środków, które mogą wywyższyć naszego ducha, czyż można wyobrazić sobie bardziej czuły niż krzyż, pokusa, oschłość, dzięki którym każda chwila jest miłosnym wyznaniem, dowodem miłości czystej, świecącej w ciemności?” Oczywiście nie jest to najłatwiejsza droga: „Zmysły nienawidzą cierpienia, przeraża je to, co nazywają niebezpieczeństwem, co może przynieść ból lub śmierć. Wiara nie boi się niczego. Wie, że nie stanie jej się nic, czego nie pragnąłby Bóg i to zawsze dla jej dobra. Co by więc nie przyszło: radość czy cierpienie, życie czy śmierć, ciesze się z góry i nie obawia niczego”. Zatem Foucauld odkrył najgłębszy sekret mistyków: „Trzeba czerpać siłę z swojej słabości. Posłużyć się nią dla Boga. Dziękować mu za to cierpienie. Ofiarować je Mu”. Jaka by nie była przynależność społeczna: Boży wybrańcy, arystokraci syci bogactwem czy dzieci ukrywane i biedne, droga jest zawsze ta sama.
W tym samym duchu toczy się życie siostry Faustyny z Krakowa, pokornej polskiej zakonnicy, żyjącej współcześnie z Martą. Prosta siostra, przyjęta do klasztoru z litości, oddelegowana do prac domowych (kuchnia, ogród, furta), przez całe swoje życie cierpiała Mękę Pańską (bez widocznych stygmatów). Ledwie piśmienna, nie rozumiała niczego z tego, co jej się przydarzyło, tym bardziej że w klasztorze śmiali się z jej stanów mistycznych. „Pan mówi mi, że zawsze powinnam stawać przed Nim jako ofiara. Najpierw przejął mnie strach, gdyż czułam moją nieskończoną nędzę i to, czym jestem. Odpowiedziałam więc: Jestem tylko nicością, jakże mogę być zakładnikiem? ” Wtedy „ponieważ mowa Boga jest żywa, poczułam w duszy, że jestem w świątyni Boga żywego, niepojętego majestatu”. Otrzymuje widzenie Męki Chrystusa, zgodnie ze swoją wolą może ją dzielić lub odrzucić. „I zrozumiałam, że moje imię winno brzmieć OFIARA”. Wtedy „mój duch zanurzył się w Panu i powiedziałam: Uczyń ze mną co Ci się podoba. Obecność Boża wypełniła mnie po brzegi i zalało mnie szczęście, jakbym się w Nim roztopiła. Czułam się kochana i w odpowiedzi sama kochałam z całej duszy”. „Teraz widzę, że dusza sama nie może niczego, ale z Bogiem wszystko”. W r. zapada na gruźlicę, która wkrótce zabierze ją z tego świata. Jest jednym wielkim dziękczynieniem za cierpienie, które nie tłamsi jej, lecz unosi. „Dzięki, mój Boże, za wszystkie te cierpienia. Czuję, jak ogarnia mnie żywy płomień. Nie ma dla mnie innego życia niż w poświęceniu, w duchu czystej miłości”. Jej powołanie to: cierpieć za tych, co nie kochają. Wtedy „zanurza się całkiem w Bogu, jak gąbka rzucona na morze”. Dane jest jej poznać najgłębsze ekstazy mistyczne, ale jak Marta Robin nie popada nigdy w skupiony na sobie kwietyzm. Wewnętrzny pokój czerpie z naśladowania Chrystusa. „Prześladowania czynią mnie podobną do Jezusa. To najpewniejsza droga. Jeśli istniałaby jakaś inna, lepsza, Jezus niechybnie by mi j ą wskazał”.
Czyżby zatem cierpienie stanowiło najlepszy środek, jaki dał nam Bóg, aby przemienić naszą ludzką kondycję i sprawić, że przejdziemy ze stanu cielesnego ciążenia do innego na razie nie wyobrażalnego? A oto odpowiedź K. Durkheima, sędziwego filozofa ze Schwarzwaldu: „Doświadczenie cierpienia może zapoczątkować proces, który sprawi, że człowiek zagłębi się w siebie. Odkrywa wtedy istniejące napięcie między tym, co zewnętrzne (,ja” powierzchownym) a głębokim i sprawczym wymiarem rzeczy. Może ono wypłynąć w sytuacjach krytycznych w taki sposób, że nasza świadomość rozerwie bariery narzucane jej zazwyczaj przez postawę redukcjonistyczną”. Jednak jest to możliwe wyłącznie pod warunkiem, że człowiek zrealizuje ów dziwny wyczyn, nie do osiągnięcia przez normalne,Ja”, czyli gdy podejmie świadomie niebezpieczne doświadczenie samounicestwienia. W obliczu unicestwienia dane jest mu nagle porzucić swój naturalny instynkt obronny, zaniechać wszystkiego i zaakceptować nieakceptowalne. I wtedy może się dokonać rzecz niewiarygodna: ustępuje strach, oddala się śmierć. Pojawia się absolutny spokój, uczucie niewysłowionego szczęścia. Człowiek żyje wtedy innym Życiem, ponad życiem i śmiercią, w rzeczywistości wiodącej do zbawienia, do którego zostaliśmy przeznaczeni z chwilą poczęcia, ze względu na nasze nadprzyrodzone pochodzenie”.
Marta nie podejmuje cierpienia z poczucia „sprawiedliwości”, z chęci „zapłacenia” za grzechy świata, ale przede wszystkim z miłości. „Życie mistyczne – powie Jeanowi Guittonowi – polega na próbie bycia jednością z Jezusem”. Oddaje się z miłości i dla Miłości. „Ukochany mój, zabierz mnie ze sobą”. I nie jej wina, że ów początkowy wybór prowadzi do cierpienia. Skoro jednak dane jest jej cierpieć, akceptuje cierpienie. I wtedy, tak jak płomień pod tyglem oczyszcza złoto, jak ziarno, które umiera by przynieść plon stokrotny, tak i Marta zostaje przemieniona. Z miłości uczestniczy w cierpieniu ludzi razem z Chrystusem. Wydaje się, że w tym leżącym na uboczu wiejskim gospodarstwie słyszy krzyki umęczonych, torturowanych, wygłodzonych, porzuconych, więzionych i zwyciężonych, krzyki wdów, sierot, a także oczywiście i katów. „Tak, aż do skończenia świata będę apostołem miłości. Jak długo istnieć będą na ziemi ludzie, którzy cierpią, walczą, którzy trwają w błędzie, tak długo będę się za nimi wstawiać, będę ich kochać, wspierać, ukazywać im ich prawdziwą ojczyznę”.
Jej zadanie to wielbić, chwalić i wstawiać się. Jako dziecko chodziła czerpać wodę ze studni. Teraz czerpie miłość z Bożego serca i wylewa ją na ludzi. Dlatego otrzymuje tak wiele próśb o pomoc. Nosi je w sercu, w modlitwie adoracyjnej, w swoim ciele. Jak Teresa z Lisieux obejmuje swą modlitwą skazanego na śmierć kryminalistę -Stanislasa Juhanta, Jugosłowianina bez rodziny. Koresponduje z nim, wyrywa go rozpaczy i towarzyszy mu aż do egzekucji, którą ten przyjmuje z modlitwą na ustach. Nie ma prawdziwej miłości bez identyfikacji z obiektem uczuć. Taki głęboki sens mają stygmaty i cierpienia Marty Robin.
„Umrzyj i stań się!” Co piątek podejmowała to niezwykłe doświadczenie ciemności i światła w swoim grobie na Równinie. W walce była wspierana pokarmem jedynym na świecie – Eucharystią.