„Zakładnicy diabła”

 

Petera zdumiało jego własne opanowanie. Wiedział o tym, że przeciwnik popełnił błąd. Zdumiała go też pogarda, którą nasycił swoją ripostę.

Mówił dalej:

– Kiedyś byłeś niczym. Potem byłeś piękny. Najpiękniejszy z tych, których stworzył Bóg. – Gorzka ironia, zawarta w tych słowach, zwróciła uwagę wszystkich poza Marianne. Nie przerywał, dalej chłostał i prowokował. – Potem zeszpeciła cię duma. Później zostałeś pokonany. Zrzucony z wyżyn, jak gasnąca pochodnia.

 

Z ust Marianne wydobył się głuchy ryk.

Peter ciągnął swój wywód, nie zważając na to; ustawił swego przeciwnika tam, gdzie chciał.

– Wygnany i okryty niesławą, i osądzony, i na zawsze pozbawiony praw, i na zawsze pokonany.

Ciało Marianne drżało.

– Trzymajcie ją! – szepnął do swych pomocników. W samą porę. Trzęsła się gwałtownie. Ryk przypominał teraz kwik świni przebitej nożem, wyzwalającym z tętnicy strumień krwi.

Egzorcysta postawił kropkę nad „i”.

– Ty również jesteś tworem Boga, ale nie zbawionym przez Krew Jezusa.

I znów to przeciągłe, rozpaczliwe wycie.

Kiedy zamierało, całe ciało Petera zelektryzował lęk. I w tym momencie obecność znów rzuciła do ataku swą nienawiść. Natarła na niego niczym istota z krwi i kości. Wpiła szpony w jego umysł i wolę, wbiła się głęboko w korzenie jego determinacji, w jakąś wewnętrzną, wrażliwą i delikatną strefę jego istoty, gdzie rodził się ból i poczucie przyjemności.

To właśnie było starcie, które Conor tak szczegółowo opisywał Peterowi. To była kulminacja owego pojedynku. Peter uczynił znak krzyża. Wiedział doskonale: teraz jeden z nich będzie musiał się poddać, a drugi zostanie zwycięzcą. Musi wytrzymać. Musi się oprzeć rozpaczy. Oprzeć się zwątpieniu. Oprzeć się potępieniu. Oprzeć się. Oprzeć. Oprzeć. Wytrzymać. Miał wrażenie, że to rozkazy, które przychodzą do niego z najgłębszego sedna jego istoty.

W pierwszym, desperackim odruchu skierował myśli ku swemu życiu – ku wszelkim przejawom piękna i prawdy, jakich doświadczył i jakie poznał: ku krzykowi mew nad Dooahcarrig, ku rytmicznemu stukotowi butów podczas zimowych tańców; ku uśmiechowi Mae, ku zaciszu domu rodzinnego, ku cichym letnim wieczorom, które spędzał u wybrzeży wyspy Aran, spoglądając za Galway, na góry Connemara, purpurowe masywy, spowite w lśniącą złotawą mgiełkę.

Ale każdy z tych obrazów, ledwie się pojawił, ulatniał się jak kropla wody rzucona w płomienie. Tak istotne dla niego symbole lojalności, autorytetów, nadziei, słuszności, troski i czułości wysychały i blakły. Wyobraźnię spalała rozgrzana do czerwoności rozpacz i umysł nie mógł mu w niczym pomóc. Jedynie jego wola zmuszała umysł i wyobraźnię do całkowitego bezruchu, ale i to sprawiało mu potworny ból.

I wówczas obecność cichaczem natarła na jego wolę, cięła ją bezlitośnie. Zdaniem pozostałych mężczyzn, niewiele się działo: żadnych odgłosów, jedynie ciężki oddech Petera i szuranie ich własnych stóp, kiedy starali się zachować równowagę i jednocześnie przytrzymać Marianne; żadnych silniejszych wrażeń, poza oporem, jaki stawiało im jej ciało.

Furiacki atak, jakiemu sprostać musiał Peter, przypominał ostry grad, walący się na blaszany dach, wypełniał całą jego świadomość nieustającym stukotem lęków, paraliżujących wolę i umysł. „Gdybym tylko mógł swobodniej oddychać – pomyślał. – Albo gdybym mógł przebić się przez tę wzgardę”.

Niewyraźnie widział świece, pryskające woskiem na nocny stolik i rzucające światło na rozpiętą na krzyżu sylwetkę.

„Pamiętaj, chłopcze, duma. To jego słaby punkt. Jego duma! Walnij go w jego dumę!”

Odnalazłszy w sobie głos Conora, Peter wypalił:

– Uśmiechnięty, zostałeś pokonany, pokonany przez tego, który nie lękał się poniżenia i śmierci. Odejdź! Uśmiechnięty! Odejdź! Zostałeś pokonany przez krew i wolę. Łżesz. Jezus jest twoim Panem…

Pomocnicy, wciąż trzymający Marianne, usłyszeli, jak wydobywa z siebie te słowa. Nagle rozpętał się harmider: nikogo nie oszczędził. Szafka kołysała się z trzaskiem, klamki szczękały bez ładu i składu. Drzwi do pokoju zatrzaskiwały się i otwierały, zatrzaskiwały się i otwierały. Koszulka Marianne pękła na środku, odsłaniając piersi i brzuch. Dżinsy poszły w szwach. Wciąż podnosiła głos, wydała całą serię miarowych, dziwnie wolnych wrzasków. Na jej torsie, pachwinach, nogach i twarzy pojawiły się grube pręgi, jakby ktoś bez litości chłostał ją niewidzialnym batogiem. Szamotała się i kopała, dyszała ciężko i pluła. Nie panowała już nad sobą, moczem i kałem zalała całe łóżko. Nozdrza obecnych w pokoju ludzi wypełnił ostry odór.

Peter szeptał wciąż:

– On ciebie pokonał. On ciebie pokonał. On ciebie pokonał…

Ból, jakiego doznawała jego wola podczas tych zmagań, wpędzał go w stan odrętwienia. W gardle mu zasychało. Oczy zasnuwała mgiełka. Bębenki mu pękały. Czuł, że jest pokryty brudem, którego żaden człowiek nie zdoła zmyć. Osuwał się w dół, w dół i w dół.
– Jezu! Mario! … Conor – wyszeptał, kiedy kolana się pod nim ugięły. – Wszystko stracone. Nie wytrzymam. Jezu! …

Siedem tysięcy mil dalej, po drugiej stronie oceanu, na innym kontynencie, w Rzymie, lekarz wychodzący z celi ojca Conora skinieniem głowy pożegnał pielęgniarkę. Powiedział ojcu przełożonemu, że wezwanie karetki nic tu nie da. Tym razem sprawa zaszła za daleko. Reszta była tylko kwestią godzin.

Ojciec Conor dostał trzeciego zawału. Przez cały wieczór czuł się dobrze. Nad ranem zaś zadzwonił ze swej celi do przełożonego.

– Ojcze, znów ci sprawię kłopot.

Kiedy zjawili się u niego, stwierdzili, że osunął się na biurko. W prawej dłoni wciąż ściskał krucyfiks.

 

Fragment rozdziału „Przyjaciel Zio i Uśmiechnięty” za zgodą wydawnictwa Exter . Recenzję przeczytasz tutaj .