Anna: Pokój, który na mnie spłynął jest nie do opisania

Szczęść Boże, Mam obecnie 49 lat. Swoje nawrócenie przeżyłam w wieku 32 lat. Miałam wówczas dwoje małych dzieci oraz męża, który jest dobrym człowiekiem, ale nie rozumial zupełnie co się ze mną dzieje. Zacznę od jakiegoś początku.

 

Pewnego razu zachorował poważnie moj synek. Często chorował ale tym razem trafił do szpitala. Miał zapalenie płuc. Mimo podawania antybiotyków nie zdrowiał. Wtedy nie pozwalano zostawać z dziećmi na noc, więc byłam z nim tylko w dzień. Chciałam go zabrać do domu, żeby nie musiał zostawać beze mnie ani na chwilę, ponieważ bardzo to przeżywał. Lekarz zgodził się, żebym wzięła dziecko na przepustkę. Wzięłam. Tego samego dnia poszłam do pewnej kobiety, którą poznałam w szpitalu, a która powiedziała, że pomoże. Wiedziałam, że zajmuje się bioenergoterapią, ale nikt nie powiedział mi co to naprawdę jest. Kobieta przyszła i „roztoczyła opiekę” nad moim synkiem. Przyniosła ze sobą wahadło, pochyliła się i zaczęła kręcić nim nad łóżeczkiem dziecka. Po czym powiedziała, że go wyleczy.

Następnego dnia przyniosła więcej wahadeł. Jedno z nich położyła na parapecie i zostawiła do następnego dnia. Powiedziała, żebym odstawiła dziecku leki. Odstawiłam, bo pomyślałam, że jeśli lakarze nie dają rady to może jej się uda. Kolejnego dnia udałam sie szpitala na kontrolne badanie lekarskie. Po osłuchaniu klatki piersiowej okazało się, że jest lepiej. Utwierdziłam sie w przekonaniu, że ponieważ jest lepiej, to znaczy, że „TO” działa. Pozwoliłam kobiecie przychodzić nadal. A kiedy stan synka sie poprawił, zaprowadziłam do niej również moją córkę, która również chorowała często, a póżniej moją przyjaciółkę, która wzięła ze sobą swojego syna.

Wiele razy byli u tej kobiety. Ja zresztą też. Pewnego dnia postanowiłyśmy z przyjaciółką, że będziemy się uczyć. No bo skoro to pomaga, to dlaczego nie? Wzięłyśmy po 6 lekcji u pewnego „mistrza”. Tak go nazywano. Dostałam własne wahadło, które ze mną współpracowało. Byłam prawie zachwycona. Prawie. Tego dnia, którego przywiozłam do domu wahadło miałam dziwne, bardzo nieprzyjemne zdarzenie. Wieczorem położyłam się obok dzieci, które zawsze mnie o to prosiły. One usnęły. Ja też. Nagle przebudziłam sie i chciałam wsztać, ale nie mogłam. Chciałam zawołać męża, ale z mojego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Byłam przerażona. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam niczego takiego. Nie wiem ila czasu upłynęło. W końcu jednak udało mi się wstać.

Nie wiązałam tego zdarzenia z tym, co ostatnio robiłam, ale też nie potrafiłam tego wytłumaczyć. Po kilku dniach przyszła do mnie moja przyjaciółka i powiedziała, żebym spaliła wahadło, bo to, co robimy jest złe. Była wystraszona. Spojrzałam w jej oczy i wiedziałam już, że mówi poważnie.
Spaliłam wahadło. Było drewniane.

Zawsze byłam osobą nieco nerwową, ale w dniach, które nadeszły, zaczęłam być agresywna. Nie panowałam nad sobą. Najbardziej cierpiały na tym oczywiście moje dzieci. Biłam córkę, kiedy odrabiała lekcje. To było stwaszne. Nie wiedziałam co sie ze mną dzieje i nienawidziłam siebie.
Minął jakiś czas i moja przyjaciółka powiedziała mi, że jest w naszym mieście taki ksiądz, który powiedział jej, że bioenergoterapia to zwyczajna magia. Nazywaja ją białą magią, ale magia to magia.

Okazało się, że obie weszłyśby w kontakt ze złym duchem. Ups! 

Poszłam do tego księdza (odprowadzona przez przyjaciółkę) na długą Spowiedź Sw. Generalną. Trwała 45 minut. Po niej wyrzekłam sie wszystkiego, czego dotknęłam od początku swego życia, a co jest związane ze złem osobowym: wróżbiarstwo, spirytyzm, horoskopy, hiromancja, zabobony, bioenergoterapia oczywiście itp. To jest okultyzm.

Od momentu wyrzeczenia sie tego wszystkiego dopiero się zaczęło! Zły duch robił wszystko, żeby sie odegrać. Mścił sie przez innych ludzi, często bliskich mi, którzy czasami naprawdę utrudniali mi życie.

Minął znowu jakiś czas i zostałam wprowadzona do wspólnoty Ruch Światło-Życie prowadzonej przez kapłana, który mnie spowiadał. Pewna grupa osób przygotowywała się do Chrztu w Duchu Świętym. Dołączyłam do niej.

Po dziewięciu tygodniach nastąpił TEN dzień. Był mrożny, grudniowy wieczór. Chrzest miał odbyć sie o 21.00. O 18.00 była Msza Św. i kazanie rekolakcyjne, po którym chciałam sie jeszcze wysp[owiadać, bo przypomnial mi się dawny grzech. Nie dostała, rozgrzeszenia. Wyszłam z Kościoła wściekła. Miotało mną tak, że mogłabym kogoś uderzyć. Biegałam jak szalona przed domem katechetycznym, pobiegłam do kapliczki Matki Bożej Falimskiej. Krzyczłam do Niej, żeby cos zrobiła, bo dłużej nie wytrzymam. Przyjaciólka mnie szukała. W międzyczasie była nawet u mnie w domu. Znalazła mnie w końcu i zaprowadziła do „naszego” księdza. Zaprowadził mnie do małej salki. Chciał mnie wyspowiadać, ale nie mogłam wypowiedzieć tego grzechu, przez który nie dostałam rozgrzeszenia. Więc nałożył na mnie ręce i zaczął się modlić. Powiedziałam, a raczej wyplułam z siebie ten grzech. Poczułam ulgę.

Ok g 21.00 zaczęło się to, na co czekałam. Zaprowadzono mnie pod Tabernaculum, gdzie był kapłan z kilkoma osobami ze wspólnoty. Uklęknęłam. Ksiądz nałożył na mnie ręce i zaczął sie modlić wraz z innymi. Nagle upadłam półprzytomna. Nie mogłam się poruszyć. Miałam półprzymknięte powieki. Słyszałam wszystko, nie straciłam świadomości. Ksiądz rozmawiał już nie ze mną, ale w kimś innym, z kimś kto był we mnie i nie pozwalał mi mówić. W pewnej chwili głośno krzyknęłam i… otworzyłam oczy. Pokój, który na mnie spłynął jest nie do opisania. Potrafiłam myśleć tylko o tym, jaki Bóg jest dobry. Powtarzałam to w kółko. Czułam Jego Dobroć, Jego Miłość, Jego Obecność. Wypełniał mnie chyba całą. Uklęknęłam ponownie i po zachęcie kapłana zaczęłam modlić się niezrozumiełym dla mnie językiem. To było zaledwie kilka słów, ale byłam szczęsliwa i bardzo, ale to bardzo zdziwiona tym co się wydarzyło.

To było moje uwolnienie, moje osobiste doświadczenie dobroci Boga w Trójcy Świętej Jedynego.
Chwała Panu.
Anna