Chcę podzielić się z Wami moim świadectwem o sile Różańca św. i potędze wstawiennictwa Maryi. Pochodzę z rodziny ateistycznej, w której nie wolno było nawet mówić o Bogu. Jednak moje serce w dzieciństwie ogromnie tęskniło do Boga i choć prawie nic nie wiedziałam o Nim, nie przestawałam Go szukać.
Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły- poznałam cudowną Osobę, siostrę zakonną, która – narażając się przecież (to były czasy komuny, a mój Tato był „mocno partyjny”) – zaczęła prywatnie uczyć mnie religii. Dzięki niej zostałam ochrzczona, przystąpiłam do I Komunii św. i Bierzmowania w wielkiej konspiracji i tajemnicy przed rodzicami, mając lat 13.
Małżeństwo moich Rodziców skończyło się w końcu rozwodem. Lecz zanim to nastąpiło- w domu przez wiele lat działy się rzeczy okropne, przedsmak piekła, zaś w często odwiedzanym domu Sióstr czułam się jak w niebie.
Konfrontując te dwa obrazy- myślałam ,że moim powołaniem jest życie zakonne. Pragnęłam z wszystkich sił, aby to nastąpiło jak najszybciej. Matka Generalna tego Zgromadzenia Zakonnego specjalnie przyjechała do mojego miasta, aby przyjąć mnie – wciąż w tajemnicy przed Rodzicami-do postulatu: ja przecież nie mogłam- będąc uczennicą liceum- wyjechać bez wiedzy Rodziców do odległego Domu Generalnego Sióstr.
Podczas postulatu miałam nadal mieszkać w rodzinnym domu, a przychodząc tylko codziennie do Sióstr (podobnie zresztą jak do tej pory)- miałam podlegać zakonnej formacji.
Taka sytuacja miała trwać do czasu uzyskania matury.
Jednak Matka Generalna na tym spotkaniu ze mną (pierwszym zresztą bezpośrednim; dotąd kontakt był tylko listowny lub poprzez moje zaprzyjaźnione Siostry) – stwierdziła, że nie przyjmie mnie w tym momencie do Zgromadzenia: nie byłam wtedy bowiem pełnoletnia, a z powodu mojej sytuacji rodzinnej i powiązań mojego Taty- zgromadzenie mogłoby mieć poważne kłopoty przyjmując mnie bez wiedzy Rodziców. Powiedziała mi, że to przecież tylko parę miesięcy opóźnienia i jeśli mam faktycznie powołanie- to wytrzymam do pełnoletniości.
Ja jednak poczułam się odrzucona . Odrzucona nie tylko przez Siostry, ale przez samego Pana Boga: przecież ja szukałam Go przez te wszystkie lata z wielkim narażaniem się na prześladowania ze strony Rodziny, cierpiałam dla Niego – a On mnie teraz nie chce…
Obraziłam się na Boga.
Tymczasem moja zaprzyjaźniona siostra, (która mnie uczyła konspiracyjnie) wyjechała do Afryki na misje, a w rodzicach nie miałam przecież oparcia w sprawach wiary. Szybko się stałam dość łatwym łupem dla różnych modnych pułapek. Nie mając zwyczaju systematycznej modlitwy (która jest taką „smyczą”, na której Pan trzyma nas przy sobie), załamałam się w wierze. Niewiele rzeczy było mi obcych – jeden grzech pociągał za sobą kolejne, te zaś pociągały mnie i nie mogłam, a nawet nie czułam potrzeby uwolnienia się od nich.
Po wyjściu za mąż moje życie jeszcze bardziej się poplątało. Nie widziałam wyjścia: dążyłam do zniszczenia mojego małżeństwa, choć mięliśmy dwoje dzieci. Nie wierzyłam w Boga, a może nie chciałam , by On istniał, by przypadkiem nie zażądał rozrachunku za moje życie. Zresztą – nie wiedziałam już jaki ten Bóg miałby być- o ile istnieje: interesowałam się bowiem od długiego czasu różnymi religiami, fascynowały mnie zjawiska okultystyczne, choć na szczęście nigdy w to nie weszłam w praktyce. Wszystko wydawało mi się rzeczą umowną. Nie widziałam w niczym sensu. Ale pomyślałam w którymś momencie, że jeśli Bóg istnieje naprawdę- (wszystko jedno, która religia „ma rację”)-to ten jakiś Bóg musiał stworzyć ten tak skomplikowany świat i można Go przez to nazywać jego OJCEM. Postanowiłam podjąć pewien eksperyment: oto do tego Ojca będę się wobec tego zwracać modlitwą „Ojcze nasz”(wydawała mi się najbardziej uniwersalna)- raz dziennie, i zobaczę, co On na to. To miał być taki test na istnienie Boga, a trochę wołanie o ratunek. Od miesięcy cierpiałam bowiem na całkowitą bezsenność. Wychodziłam nocami z domu i bez celu krążyłam po mieście. Nie chciałam żyć. Któregoś dnia wstałam bardzo wcześnie i z rozpaczą w sercu idąc przed siebie, trafiłam do kościoła. Weszłam tam tylko dlatego, że zmarzłam: był duży mróz. Usiadłam w ławce przed wizerunkiem Matki Bożej i po raz pierwszy w życiu modliłam się naprawdę z całej duszy, z rozpaczą i nadzieją, z wewnętrznym krzykiem o ratunek: „Matko Boża JEŚLI ISTNIEJESZ-zrób coś z moim życiem, bo ja już nie chcę tak żyć!” I stał się cud – wszystko się we mnie w jednej sekundzie uspokoiło. Na dodatek, jak się później okazało, pokój trwał, straciłam jakikolwiek pociąg do grzechów, tych, bez których nie wyobrażałam sobie życia, a moje małżeństwo zaczęło przeżywać prawdziwy renesans. Jednak minęło jeszcze trochę czasu, aż się nawróciłam. Wszystko to, co się stało po tej modlitwie, przyjęłam jako prezent, sama natomiast nic nie robiłam w kierunku pogłębienia swojej wiary.
Był początek lata , kiedy spotkałam przypadkiem nie widzianą od lat przyjaciółkę, która właśnie wróciła z Fatimy i ofiarowała mi przywieziony stamtąd Różaniec. Dziwny był to dar, ponieważ „przyczepił się” do mnie, nie pozwalał się odłożyć na półkę ani do szuflady. Cały czas coś mnie ciągnęło, by trzymać go w ręku. Nawet idąc spać, kładłam go pod poduszkę. Nie był jakiś szczególnie cenny – zwykły drewniany Różaniec. W końcu zaczęłam modlić się na nim, bo odniosłam wrażenie, że on tego „żąda”. Tak modliłam się około roku, aż przyszedł rok 1997- wizyta Papieża Jana Pawła II w Polsce. Z powodu mojej pracy- miałam znaleźć się bardzo blisko Niego podczas Jego bytności w Krakowie i przez to myśl o Nim towarzyszyła mi przez wiele kolejnych dni. Choć nie słuchałam Jego nauczania- sama Jego Osoba stała się dla mnie nauczaniem. Pomyślałam, że oto człowiek tak wykształcony, będący autorytetem nawet dla niechrześcijan, a jednak jest blisko Boga, i nie ma takich wątpliwości w wierze, nie ma takich pomysłów jak ja: że Ewangelia jest dla dzisiejszego świata niestrawna, że należałoby poddać Ją korekcie, pewne rzeczy usunąć inne dodać, by dopasować Ją do dzisiejszych czasów.
To wszystko bowiem twierdziłam ja i byłam o tym przekonana, nie przeczytawszy nigdy Ewangelii!
Pozazdrościłam Janowi Pawłowi II tego pokoju serca, którego ja nie miałam od niepamiętnych czasów, pozazdrościłam Mu relacji z Bogiem, czystości, której nie miałam, tego pierwotnego piękna, bycia po tej DOBREJ STRONIE, podczas gdy ja cały czas tkwiłam po stronie ciemności , które mnie niszczyły.
I tak rozmyślając przechodziłam koło kościoła- tego samego, w którym wcześniej błagałam Maryję o pomoc. Pomyślałam: „Pójdę do spowiedzi- teraz lub nigdy”. I wreszcie po 20 latach błąkania się po manowcach (choć w międzyczasie byłam może ze cztery-pięć razy u spowiedzi, ale były to spowiedzi świętokradzkie) – przystąpiłam do kratek konfesjonału – tym razem – z głębokiego przekonania, i choć nie była to spowiedź dobrze przygotowana- była spontaniczna i szczera. Dopiero następna spowiedź
była dobrze przygotowaną spowiedzią generalną, która ostatecznie odcięła mnie od przeszłości. Odtąd nie opuściłam żadnej niedzielnej Mszy św. i starałam się odmawiać choć jedną tajemnicę Różańca dziennie. Jesienią tamtego roku zaś znalazłam się po raz pierwszy w Medjugorie. Jechałam tam z sercem całkowicie otwartym na to, co Bóg chce, abym robiła w życiu. Nie będę opisywać tego wszystkiego, co przeżyłam w Medjugorie za pierwszym razem i podczas następnych moich tam pobytów. Powiem tylko tyle, że otrzymałam wielką łaskę nawrócenia, a Pan stał się moim najlepszym Przyjacielem, najważniejszą sprawą mojego życia, moim Celem, moją wielką Miłością. Dał mi łaskę zerwania z całym dotychczasowym sposobem życia, łaskę modlitwy i postu. Jestem bardzo wdzięczna Maryi za ratunek i za ten Różaniec, który „wymusił” na mnie modlitwę i moje nawrócenie. Mało tego – po dwu latach mojej modlitwy na nim i postów dwa razy w tygodniu w intencji mojej Mamy ,stał się wielki cud jej nawrócenia po 54 latach życia z dala od Boga, a nawet w opozycji do Niego.
Jestem przekonana, że powierzając się Maryi i modląc się na Różańcu, można zmienić świat na lepsze. Dlatego rozdaję Różańce ufając, że może za pomocą któregoś z nich Maryja przyciągnie kogoś do Jezusa, tak jak to było ze mną. Różaniec jest bowiem takim lassem, na który Maryja „łapie” zbyt narowiste „konie”, jest kołem ratunkowym, smyczą, na której nas trzyma blisko Siebie, byśmy znów nie zbłądzili. Różaniec- to nawleczone na sznurek „tabletki”- lekarstwo na choroby duszy- do codziennego zażywania. Tak więc proszę wszystkich, którzy mają jakieś problemy „nie do rozwiązania” – powierzcie je Maryi i starajcie się choćby mieć przy sobie Różaniec. Maryja z pewnością znajdzie w końcu sposób, by Was skłonić do modlitwy na nim, nawet jeśli na początku będzie to trudne. I znajdzie sposób, by użyć tej Waszej modlitwy jako drogi, po której przypłynie do Was łaska potrzebna do rozwiązania KAŻDEJ trudnej sytuacji.
Szczęść Boże – Basia