Od dzieciństwa byłam osobą związaną z Kościołem. Moja mama weszła na drogę nawrócenia, kiedy miałam 9 lat (bezpośrednią tego przyczyną było zaangażowanie w przygotowanie mojej siostry do I Komunii Św.) i to był także początek mojej drogi z Jezusem. Pielęgnowałam moją zażyłość z Jezusem i Maryją. Traktowałam Ich jako największych przyjaciół. Podczas modlitw opowiadałam o wszystkim: tym, czym żyłam, co przeżywałam, czego się bałam, opowiadałam o moich radościach i smutkach. Modliłam się i pościłam. Byłam dumna z tego, że należę do Rycerstwa Niepokalanej. Składałam Bogu wielkie deklaracje: oddawałam Mu moje życie, mówiłam, że nigdy Go nie opuszczę. Gdyby w tamtym czasie ktoś powiedział mi, że świadomie wejdę na drogę grzechu, bym w to nie uwierzyła.
W wieku 17 lat doświadczyłam grzechu, który przyczynił się do kolejnych moich niewłaściwych wyborów. Zaczęłam coraz bardziej świadomie wchodzić w grzech, który uwodził mnie swoim pozornym pięknem. Miałam poczucie, że liczy się jedynie dana chwila, która jest „tu i teraz”. Tłumaczyłam sobie, że jestem jeszcze młoda, więc mam dużo czasu, żeby z nim zerwać i ułożyć sobie życie „po Bożemu”. Nawracanie przekładałam „na później”. Tłumaczyłam sobie, że Bóg jest miłosierny, więc i tak mi wybaczy. Nie wiedziałam, że konsekwencje wyboru zła mogą być tak ogromne. Nie brałam pod uwagę, że tam gdzie zrobiłam miejsce na grzech, otworzyłam jednocześnie drzwi Złemu. Grzech zaczął mnie „zżerać” od wewnątrz, powodować spustoszenie w moim życiu. Zaczęłam ponosić konsekwencje duchowe, o których nie miałam pojęcia, że mogą mnie dotknąć.
Konsekwencje grzechu.
Konsekwencje moich niewłaściwych wyborów zaczęłam ponosić stopniowo. Na początku był to niepokój, smutek, wewnętrzne rozdarcie, trudności z modlitwą, z czasem – podważanie wiary w Ciało i Krew Jezusa, podważanie wiary w Eucharystię. W końcu grzech doprowadził, że zaczęłam poddawać pod wątpliwość wiarę w Jezusa. Miejsce Jezusa zajęła psychologia. Uważałam ją za królową nie tylko nauk, ale i mojego życia. Miałam wrażenie, że wszystko dzięki psychologii można wytłumaczyć, na wiele rzeczy wpłynąć. Studiowałam pedagogikę, ale miałam zajęcia z psychologii. Moim marzeniem było zrobić z niej doktorat. Uważałam, że każdy człowiek ma wrodzoną potrzebę wiary w coś nadprzyrodzonego, w jakieś bóstwo i religia zapełnia tą „dziurę”. Zjednej strony całkowicie przestałam wierzyć w Jezusa (w mojej teorii był On dobrym człowiekiem, który umarł 2000 lat temu), z drugiej – nie chciałam przyjąć, że życie kończy się wraz ze śmiercią. Potrzebowałam czegoś więcej niż uznania, że polega ono jedynie na konsumpcjonizmie. Dzisiaj wiem, że to pragnienie „wyjścia poza świat materialny” było łaską. Bóg postawił na mojej drodze o. Stanisława, mojego obecnego spowiednika i kierownika duchowego.
Już podczas jednego z pierwszych spotkań, kapłan ten nie miał wątpliwości co do tego, że jestem, jak to określił, „zainfekowana” diabłem. Nie docierały do mnie te słowa. Ojciec ten powiedział, żebym zrobiła znak krzyża wypowiadając go na głos. Nie mogłam tego uczynić. Po tym spotkaniu, całą powrotną drogę do domu zastanawiałam się dlaczego nie mogłam przeżegnać się. Po dotarciu, postanowiłam wykonać gesty i wypowiedzieć słowa, o których mówił mi ojciec. Próbowałam wymówić imię Jezusa i Maryi oraz przeżegnać się. Byłam w ciężkim szoku, że nie mogę tego zrobić. Chciałam powiedzieć: „Zdrowaś Maryjo” i nie mogłam! Jak gdyby gardło odmawiało mi posłuszeństwa.
Leżałam na podłodze w postaci embrionalnej i dusząc się mówiłam wiele razy literę „z”, po czym z wielkim trudem przeszłam do „d”, później powiedziałam całą sylabę „zdro” i powtarzałam ją kilka razy nie mogąc przejść do kolejnych liter: „zdro, zdro, zdro…”. W końcu, po wielkim trudzie, udało mi się wyksztusić „waś”. Jednak nie było mowy, żebym dodała „Maryjo”. Byłam tak zmęczona po tej próbie i wysiłku jaki włożyłam przy słowie „zdrowaś”, że ledwo wstałam z podłogi i położyłam się na łóżku. Wtedy zaczęłam zastanawiać się, że skoro psychologia może wszystko, to powinna mi pomóc wymówić kilka słów! Mając pewną wiedzę psychologiczną, nie potrafiłam wyjaśnić sytuacji, jakiej doświadczyłam. Było to dla mnie czymś nie do pojęcia! Był to czas, kiedy nie wierzyłam w Pana Jezusa. Po tych wydarzeniach zaczęłam jednak wierzyć, że istnieje diabeł.
Paranoja – nie wierzyłam w istnienie Jezusa, ale wierzyłam w istnienie diabła. Było to wynikiem, że miałam namacalne dowody obecności Złego we mnie i działania jego przeze mnie. Miałam wiele nieprzespanych nocy, po których często z samego rana musiałam wstać do pracy. Wśród znajomych „zasłynęłam” z tego, że potrafię wstać w środku nocy, ugotować obiad, zjeść go i pójść z powrotem spać. Wolałam jednak wstać i czymś się zająć, niż leżeć w łóżku będąc dręczona przez napastliwe myśli. Podczas tych nocy miałam świadomość obecności diabła, pragnienie jego. Z jednej strony, było to dla mnie męczące, ale z drugiej – dobrze mi było ze świadomością obecności Zła. Starałam się jednak tych pragnień nie podtrzymywać, ani nie realizować pomysłów, które przychodziły mi do głowy, np. żeby w modlitwie zwrócić się do Złego z uwielbieniem. Zdarzyło się jednak, że z moich ust samo wyrwało się uwielbienie – nie miałam na to wpływu (mając na myśli szatana powiedziałam: „uwielbiam cię”).
Na początku, gdy trafiłam do o. Stanisława, byłam na takim etapie, że prawie każdej nocy wstawałam z powodu dręczeń. Zdarzało się, że wstawałam o godzinie 1 w nocy i nie spałam do godz. 4. Sporadycznie przesypiałam całe noce w spokoju.
Często w nocy, ale i nie tylko, bo zdarzało się również w dzień, miałam wyobrażenia gwałtu. Były to jakby mocno narzucające się myśli czy jakby sen na jawie. Nie wiem skąd to się wzięło, bo nigdy nie byłam zgwałcona. Były to myśli gwałtu i współżycia m. in. z demonami. Nie chciałam tego, często walczyłam z nimi, ale na próżno.
Nie lubiłam światła dziennego. Wynajmowałam z koleżanką pokój – tzw. podpiwniczenie, który znajdował się w domku jednorodzinnym nieco wyżej niż zazwyczaj znajduje się piwnica, ale niżej niż zwykłe pokoje. Okna były niewielkie a i tak często drażniło mnie światło dzienne. Znacznie bardziej wolałam światło sztuczne, z lampy. Dzisiaj nie wyobrażam sobie na dłużej zamieszkać w takim pokoju, a wtedy bardzo mi on odpowiadał. Musiałam chodzić do pracy, więc byłam zmuszona do kontaktu ze światłem dziennym, ale gdy byłam w domu, minimalizowałam konieczność wpuszczania go do pokoju.
Drażnił mnie widok krzyża na ścianie, obrazków z wizerunkiem Pana Jezusa bądź świętych. Źle się czułam podczas Eucharystii. Przez pewien czas na początku prowadzenia przez o. Stanisława, nie przystępowałam do Komunii świętej. Wynikało to z tego, że nie wierzyłam, że jest to Ciało i Krew Pana Jezusa. Później, podczas jej przyjmowania, często moją uwagę świadomie od niej odwracałam, ponieważ skierowanie na nią myśli wywoływało w mojej głowie bluźnierstwa. Podczas spotkań wspólnotowych, nie miałam siły uczestniczyć w modlitwie – zazwyczaj siedziałam na krześle przez prawie całe spotkanie, towarzyszył mi bardzo duży ból, określiłabym go bólem psychiczno – duchowym połączonym z bólem głowy bądź brzucha.
Bardzo cierpiałam podczas modlitwy Słowem Bożym. Często nie słyszałam, co jest czytane, nie docierały do mnie słowa. Osobom niewtajemniczonym w moje problemy, zachowania podczas modlitw tłumaczyłam bólem zatok, anemią bądź złym samopoczuciem. Podczas spotkań wspólnotowych ból był naprawdę duży. Każde słowo jest zbyt słabe, żeby go wyrazić. Często zaraz po nich mijał. Źle znosiłam również spowiedzi. Przed spowiedzią świętą bardzo bolał mnie brzuch – czasami nawet z tygodniowym wyprzedzeniem każdego dnia do momentu wyspowiadania się. Ból był tak duży, że często nie byłam w stanie wykonywać zwyczajnych prostych czynności takich jak sprzątanie, czytanie książki, uczenie się.
Bardzo źle znosiłam święta i uroczystości Kościelne. Niejednokrotnie było tak, że w środku tygodnia dręczenia tak się nasilały, że myślałam, że z ich powodu oszaleję. Nie znając ich przyczyn szukałam wsparcia u mojego kierownika duchowego, od którego dowiadywałam się, że w tym danym dniu, co przechodzę wzmożone dręczenie, jest jakaś uroczystość (pamiętam, że dręczenie miałam np. w roku kapłańskim w uroczystość św. Jana Vianney’a – patrona tego roku).
Podczas seminarium Odnowy w Duchu Święty, brałam udział w publicznym wyznaniu wiary przed wystawionym Najświętszym Sakramentem i w niektórych momentach traciłam kontrolę nad moim ciałem, szczególnie głową oraz traciłam świadomość. Pomimo, że chciałam patrzeć na Najświętszy Sakrament, nie mogłam. Nie potrafiłam również wypowiedzieć słów wyznania, że Jezus jest moim Panem. Udało mi się to dopiero przy wsparciu dwóch sióstr ze wspólnoty. Sylabizując za nimi słowa wyznania oddałam Panu Jezusowi moją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość oraz wypowiedziałam słowa zawierające pragnienie, by On był moim Panem. Jednak, wypowiedziałam to powtarzając za nimi bardzo mechanicznie nie rozumiejąc znaczenia tego, co mówię. Nawet po zakończeniu nie wiedziałam czy je wypowiedziałam czy nie – dopiero siostry ze wspólnoty powiedziały mi co powiedziałam i w jaki sposób. Uświadomiłam sobie, że mój stan jest cięższy niż podejrzewałam. Po tym spotkaniu, na podstawie mojego zachowania, po raz pierwszy egzorcysta użył pojęcia „opętanie” (oczywiście uczynił to w sposób bardzo delikatny). Ja jednak nieszczególnie się tym przejmowałam, ponieważ do mnie te jego słowa nie docierały.
Do czasu „zainfekowania” Złym, nie używałam wulgaryzmów (zdarzało mi się to naprawdę sporadycznie i zawsze budziło zdziwienie znajomych, którzy nie byli przyzwyczajeni do takiego mojego języka). Zmieniło się to od momentu kontaktu z egzorcystą. Sama nie mogłam uwierzyć, skąd wzięły się te słowa. Dopiero od tego czasu w moim powszednim języku stopniowo zaczęły pojawiać się wulgaryzmy.