Świadectwo uzdrowienia wewnętrznego

 

Bunt przeciwko spowiednikowi i kierownikowi duchowemu – konsekwencje.

Nie wiem, czy nawrót mojego stanu był wynikiem buntu przeciwko spowiednikowi, czy ten bunt nastąpił w wyniku tego, że nie do końca byłam wolna. Może problemy wróciły przez pozostawioną niedomkniętą „furtkę”, jaką były pragnienia masochistyczne. A może po prostu Zły chciał zerwać relację pomiędzy mną a moim spowiednikiem, bo wiedział, że sama nie dam sobie rady (do tej pory bardzo ufałam mojemu spowiednikowi i starałam się wypełniać wszystko, czego mnie uczył). Można powiedzieć, że na własnej skórze doświadczyłam spełnienia słów Pana Jezusa, który powiedział, że jeżeli pokój jest wysprzątany, ale pusty /nie zamieszkany przez Ducha Świętego/ to Zły weźmie siedmiu mocniejszych i tam wrócą (Łk 11, 24-26). Mój spowiednik miał podejrzenia, że właśnie do tego doszło, bo czułam się już wolna i wydawało się, że objawy mojego stanu puściły a nastąpił ich mocny nawrót. Istotne jest to, że podczas wprowadzenia pewnych zmian przez mojego spowiednika, nie potrafiłam się z nimi pogodzić. Zaczęłam podważać wszystko, czego mnie uczył, bardzo buntować się, szantażować.

Ja tego buntu wyrażającego się w mojej rozkapryszonej i krnąbrnej postawie naprawdę nie chciałam. Sama w tym bardzo cierpiałam. Po wprowadzeniu tych zmian przez trzy pierwsze dni prawie cały czas płakałam, prawie nic nie jadłam tylko leżałam w łóżku. Pomimo mocnego wysiłku nie potrafiłam się zgodzić i zaakceptować zmian. Bunt ten trwał ok. 1,5 roku. Doprowadził on do tego, że przestałam się modlić. Powrócił brak pokoju w sercu, nieustannie towarzyszący ból psychiczno-duchowy, brak radości życia, brak siły przy wykonywaniu podstawowych czynności, takich jak sprzątanie, pranie, zmywanie; czasami nawet nie miałam siły wstać z łóżka, żeby zrobić sobie coś do jedzenia bądź nawet zrobić herbatę. Największe dręczenia miały miejsce w niedzielę. Często już kilka dni wcześniej przeżywałam, że zbliża się niedziela, bo wiedziałam, z czym to się dla mnie wiąże. Niemoc w niedziele była ogromna. Rano otwierałam oczy i całe ciało wydawało mi się tak ciężkie, że nie miałam siły wstać z łóżka. Często opór ten udawało mi się jakoś przełamać, ale ból mnie nie opuszczał. To największe dręczenie trwało często do późnego popołudnia. Każda godzina w tym bólu wydawała mi się całą wiecznością.

Pojawiła się nowa rzecz: oskarżające smsy do spowiednika. Często zupełnie nie kontrolowałam tego, co piszę. Dręczenie, żeby wysłać jakiegoś smsa było ogromne. Jeżeli z nim walczyłam, to tak jak lawina stawało się coraz większe, aż w końcu „poddawałam się” i wpadałam w trans wysyłania smsów, w których było dużo oskarżeń Boga i mojego spowiednika oraz w których używałam wulgaryzmów. Po wysłaniu nie chciałam ich nawet czytać, bo napawały mnie przerażeniem i pytaniem: „Jak mogłam coś takiego napisać?”. Najwięcej smsów wysyłałam w niedziele. Pisząc je ból „rozsadzał” mi głowę, myślałam, że z jego powodu oszaleję. Często zaraz po wysłaniu ich mijał, więc przyszedł taki moment, że nawet nie podejmowałam z nimi walki, tylko poddawałam się chcąc mieć to cierpienie już za sobą. Dzisiaj mija już sporo czasu od kiedy je wysyłałam, a nadal nie jestem w stanie żadnego z nich przeczytać, bo nie potrafię znaleźć racjonalnego uzasadnienia tych treści.

Dochodziło nawet do tego, że pomimo, że nie mogę narzekać na ilość ubrań w szafie, to nie miałam w czym chodzić, ponieważ wszystko było brudne a ja nie miałam siły zrobić prania. Czułam ogromną niemoc, której nie mogłam przełamać. Ciało wydawało mi się ciężkie, nie miałam na nic siły. Pamiętam taki moment, który uświadomił mi, że naprawdę jest ze mną źle i muszę to jakoś przerwać. Po pracy stwierdziłam, że muszę zrobić pranie a jak pójdę do domu, to pewnie dopadną mnie dręczenia i znów nic nie zrobię. Postanowiłam pójść do sklepu i kupić kilka nowych bluzek. Pomimo, że jestem kobietą, zakupy przestały mi sprawiać jakąkolwiek przyjemność. Robiłam je bardziej z obowiązku, bo miałam pracę, w której musiałam w miarę dobrze wyglądać. Po zrobieniu zakupów, usiadłam na ławce w centrum handlowym i stwierdziłam, że lepiej się tu czuję niż w innych miejscach. Siedziałam sama przez kilka godzin, aż w końcu okazało się, że muszę się powoli zbierać do domu, bo centrum niedługo będzie zamykane. Był to czas, że bardzo lubiłam tego typu miejsca, lubiłam gwar, głośną muzykę, tłumy ludzi a nie znosiłam ciszy. Często, zaraz po mszy chodziłam do centrum handlowego, żeby jakoś „odreagować” napięcia i zmęczenie. Nie zawsze musiałam coś kupować. Czasami po prostu siadałam na jakiejś, ulokowanej w miarę na środku, ławce i „odpoczywałam”. Im więcej przewijało się ludzi, im było głośniej, tym lepiej się czułam.

Przez pewien, na szczęście krótki, czas, podczas mszy świętej towarzyszyły mi wyobrażenia, że zabijam kapłanów, którzy ją sprawują. Były to bardzo szczegółowe obrazy przepełnione krwią i brutalnością. Bardzo mocno się w te wyobrażenia „wczuwałam” – dochodziło do tego, że oczami wyobraźni widziałam moje ręce brudne od krwi. Wyobrażałam sobie, że kapłan którego „zabiłam” umiera powolną śmiercią bardzo przy tym cierpiąc. Pomimo, że ich bardzo nie chciałam, nie miałam na nie wpływu. Towarzyszyła im jakaś moja wewnętrzna ulga i radość. Sprawiało mi to dużą przyjemność. Takie wyobrażenia miały miejsce jedynie podczas Eucharystii (mniej więcej do jej połowy).

Brak sił zaczął mnie również ogarniać w pracy. Na szczęście nikt mnie w niej nie kontrolował. Często to, co miałam zaplanowane do zrobienia na cały tydzień, robiłam w dwa dni. Przyjęłam taką taktykę, że będę pracować bardzo intensywnie w chwilach, gdy będę się czuć nieco lepiej, bo gdy przyjdą chwile załamania, to nic nie zrobię. Ta „strategia” bardzo się sprawdziła.

Byłam na takim etapie dręczeń, że często nie miałam siły nawet się umyć. Były dni, że przez 3 dni się nie myłam.

Istotne jest w tym wszystkim, że złe samopoczucie mijało w momencie, gdy chciałam się poddać i przestać walczyć oraz gdy wewnątrz podejmowałam decyzję o powrocie do moich dawnych grzechów. Wtedy zaczynałam się czuć znacznie lepiej, nabierałam sił, ale gdy na nowo podejmowałam wysiłek powrotu do Boga, zaczynało się „piekło”.

Mój stan oraz całkowity brak posłuszeństwa mojemu spowiednikowi i kierownikowi duchowemu, doprowadziło do tego, że postawił mi on warunek, że jeśli chcę być przez niego dalej prowadzona, muszę pójść na modlitwę do egzorcysty oraz wykazać chęć współpracy.