Budowa kościoła w Pompejach – Maj 1876 (fragmenty)
Uroczysty akt położenia kamienia węgielnego pod nowy kościół był pierwszym etapem budowy świątyni. Miała ona stać się miejscem wybranym przez Boga na spotkanie z grzesznikami w tym i w przyszłych wiekach. Zdawało się nam, że pokonaliśmy już wszystkie trudności, i że budowa będzie odtąd postępować bez żadnych przeszkód. Ale po chwilowym uniesieniu przyszedł czas na rzetelną kalkulację. Zaczęliśmy doświadczać olbrzymich trudności. Najpierw trzeba było zdecydować, jak wielka ma być przyszła świątynia, ile ma posiadać kaplic i ołtarzy.
Chrześcijańska roztropność nakazywała nie podejmowania się niczego, co przekraczałoby nasze możliwości. Tak też uważał biskup z Noli, który powtarzał: „Nie wydawajcie więcej nad to, co macie!” Jednak mieliśmy na uwadze także i tę radę, by przy planowaniu kościoła uwzględnić nie tylko obecną liczbę parafian, ale także prognozowany stan za około dwadzieścia lat. Licząc, że gęstość zaludnienia powiększy się dziesięć razy, należało zbudować kościół zdolny pomieścić około dwa tysiące wiernych. Biskup doradził nam jeszcze więcej:
– Stawiajcie fundamenty i mury powoli, według możliwości. Gdy skończycie pierwszą część, postawcie ściany i pokryjcie je dachem. Tak uzyskaną przestrzeń zamknijcie tymczasowo poprzeczną ścianą, a otrzymacie mały kościółek. W następnym roku rozbierzcie tę tymczasową ścianę, przedłużcie ściany boczne i sklepienie. Tą metodą powiększycie kościół tyle razy, ile będziecie chcieli, i na ile wam starczy pieniędzy.
Nie znaliśmy się wcale na sztuce murarskiej, więc rada ta bardzo nam się spodobała; odpowiadała ona naszym zasobom pieniężnym i potrzebom parafian. Lecz wkrótce pojawiły się wątpliwości. Nie wiedzieliśmy, jak grube mają być mury, jaki styl architektoniczny nadać, jak rozplanować filary, kaplice, ołtarze i nawy. Brakowało jednolitego planu, według którego moglibyśmy pracować. Przestrogi markizy Filiasi i biskupa z Noli przed pazernymi architektami skłaniały nas ku temu, by wszystkie pieniądze przeznaczyć od razu na budowę, a tym samym szybciej osiągnąć jakieś efekty. Według wskazówek biskupa postanowiliśmy budować kościół stopniowo. Tą metodą można było ustalić dowolną długość kościoła, ale jego szerokość, czyli rozstaw murów, musiała być z góry obliczona.
Nic nie mogło mnie odwieść od powziętego postanowienia budowy na tym pustkowiu kościoła ku chwale Boga i dla szerzenia wśród okolicznej ludności różańca . Obojętnie w jakim stylu, bo to dla mnie była strata czasu. Wystarczyłyby cztery wybielone ściany i dach. Wiedziałem, że w pobliżu Scafati stał dość duży, jednonawowy kościół poświęcony Najświętszej Pannie. Taki kościółek pragnąłem postawić w Dolinie Pompejańskiej. Dowiedziałem się, że tamtejsi mieszkańcy budowali go trzydzieści lat i że kosztował ich 30 000 franków. Tyle czasu i pieniędzy! Można było powątpiewać, czy ubodzy chłopi zdołają zebrać taką kwotę i czy w ogóle przy swoim słabym zdrowiu pożyję tak długo…
– Niech pan nie myśli o sobie – powiedział nasz biskup – ale raczej o przyszłości. Pan zacznie a inni skończą.
Te słowa wyryły mi się w pamięci. Miałem zaczynać bez zbytniej troski o przyszłe sprawy. Więc do dzieła, niech Bóg je prowadzi! Kościółek w Muroli niech posłuży za wzór, według którego zbudujemy jeszcze prostszy kościółek w Dolinie. Poprosiłem bezzwłocznie murarza ze Scafati, Pasquala Vitiellego, aby wraz z nami przyjrzał się kościołowi. Pewnego pięknego dnia wybrałem się z nim, moją żoną i księdzem Federicem do tej miejscowości. Wymierzyliśmy sznurem długość i szerokość ścian. Poprosiłem księdza Gennarego, który posiadał nieco zdolności do tego rodzaju prac technicznych, aby zrobił szkic kościoła. Wkrótce narysował na kartce papieru kościół o jednej nawie i czterech kaplicach. Gdy później pokazałem ten rysunek człowiekowi, który znał się na rzeczy, to uśmiał się z niego serdecznie. Ale dla nas liczyła się każda chwila, więc ten szkic wydawał się zupełnie wystarczającym do rozpoczęcia budowy.
Ksiądz Gennaro poradził, aby nie zlecać pracy na akord, ale dla oszczędności i według miejscowego zwyczaju płacić robotnikom dniówkę. On i jego ojciec obiecali, że będą bezpłatnie dozorować i opłacać robotników. Ksiądz Giovanni Cirillo, pierwszy proboszcz w Dolinie, doradził nam, aby dla przyspieszenia budowy zwołać w najbliższą niedzielę okolicznych gospodarzy i rzemieślników. Byłaby to wielka pomoc, gdyby każdy z nich włączył się w prace, np. przywożąc kamienie, wapno i inne materiały lub pracując jeden dzień za darmo.
Około 500 metrów od placu budowy kościoła, niejaki Pietro Paolo Vitiello założył małą kopalnię kamienia wulkanicznego, z którego wydobywał surowiec pod budowę swojego domu. Poruszony uroczystością położenia kamienia węgielnego, postanowił ofiarować 12 metrów sześciennych kamieni.
14 maja, w pierwszą niedzielę po uroczystości położenia kamienia węgielnego, proboszcz przemówił do zgromadzonego ludu mniej więcej takimi słowami:
– Bóg okazał nam swoje Miłosierdzie. Otrzymamy nowy kościół, dzięki czemu wszyscy będziemy mogli uczestniczyć w nabożeństwach i stawać się dobrymi chrześcijanami. Każdy z was powinien poczytać sobie za obowiązek honoru przynieść własnymi rękami kamień do przyszłego Domu Bożego. Pietro Vitiello ofiarował kamienie, a każdy, kto pomoże przenieść je na miejsce budowy, udowodni, że jest godnym sługą Pana nieba i ziemi!
Wszyscy obecni zgodzili się z tymi słowami. Wyszli, a na ich czele szedł sędziwy ksiądz Cirillo, za nim dwaj bracia duchowni Federicowie, dalej moja żona ze swoimi czterema dziećmi i służbą. Był to wzruszający widok, gdy ten tłum szedł drogą. Każdy był zgięty pod ciężarem kamieni, które w pokornej wierze niósł na plecach. Także i ja znajdowałem się pomiędzy tymi, którzy zostali wezwani do tej mozolnej pracy, i kto wie, czy nie zawdzięczam temu tego szczęścia, że mogę teraz patrzeć na zbudowany Dom Boży.
Kamień niosła także moja żona i jej córka Giovannina, która dwanaście lat później uniknęła śmierci dzięki modlitwom za nią w tym kościele. Kamień niósł także Francesco, najstarszy syn mojej żony, który po piętnastu latach dziękował za ocalenie swojego życia w tym samym kościele. Jakże obficie wynagradza Bóg uczynki spełnione ku Jego chwale, i z jaką czułością spogląda na tych, którzy budują Mu ołtarze i kościoły, w których ludzie modlą się do Niego!
W tym czasie pełni byliśmy ufności, ale nie przeczuwaliśmy jak wielkie rozmiary osiągnie budowla. Jedynym naszym zamiarem było wówczas to, by Bóg otrzymywał cześć, chwałę i uwielbienie w miejscu, gdzie dotąd Jego Imię nie doznawało należnej czci. Jakże chętnie wracamy myślą do dnia, w którym własnymi rękami gromadziliśmy kamienie na budowę. I pomyśleć, że po osiemnastu latach papież Leon XIII ogłosi kościółek własnością Stolicy Apostolskiej!
Widok spoconych i zmęczonych ludzi w gorących promieniach majowego słońca, zgiętych od ciężarów, do których nie byli przyzwyczajeni, u niejednego niedowiarka mógł wywołać ironiczny uśmiech. Dla nas, pełnych nadziei, nie było to jednak ważne. Już od niemal dwudziestu lat nie ustają nadzwyczajne dowody miłości Maryi. Dziś także zaprowadzilibyśmy takich niedowiarków do stóp naszej Matki, by pokazać im cuda Boże mające miejsce na ziemi. Łagodny wzrok Maryi nie pozwoliłby im odejść bez błogosławieństwa, a błogosławieństwo Najświętszej Panienki przynosi zawsze wiarę i pokój, choć czasem droga wiedzie przez cierpienia. Szczęśliwy ten, kto tą Królową kocha i czci!
Zgromadziliśmy dostateczną ilość kamieni do budowy fundamentów. Za przykładem pobożnego darczyńcy poszło kilku innych, którzy ofiarowali wapno i kamienie, tak że mogliśmy zacząć budowę ścian. W następny poniedziałek rozpoczęto kopanie rowów pod fundamenty. Giuseppe Federico, który odznaczał się niezwykłą ruchliwością i znajomością prac budowlanych, zauważył, że murarze ze Scafati mieli wyższe oczekiwania finansowe od murarzy z Boscotrecase. Dlatego zatrudniliśmy murarza z Boscotrecase do budowania pierwszych filarów. Ten jednak źle obliczył ciężar, jaki miały dźwigać filary, i położył je zbyt płytko. My zaś zdając sobie sprawę z naszego niedoświadczenia, mieliśmy ciągłe obawy, czy to podjęte rozwiązanie jest słuszne. Uznaliśmy, że koniecznie trzeba zasięgnąć rady u innego budowniczego. Na szczęście moja żona znała starego i niezwykle pobożnego inżyniera z Neapolu, Francesca Aratorego, który z polecenia pani Cateriny Volpicelli zbudował dom służebniczek Serca Bożego. Dowiedzieliśmy się gdzie mieszka i pewnego wieczoru go odwiedziliśmy. Gdy pan Aratore usłyszał, jak przebiega budowa kościoła, zdziwił się bardzo, że podjęliśmy się tego bez nadzoru lub opieki jakiegoś fachowca. Odmówił jednak naszej prośbie by przybyć do Pompejów i obejrzeć fundamenty. Nie mógł tego uczynić ze względu na wiek i osłabienie, ale za to obiecał przysłać swojego asystenta.
W dwa dni później do Pompejów zawitał młody inżynier. Nie będę tu opisywać, jak skrytykował nasz plan budowy i wszystkie wyliczenia. Filary powinny być wkopane o wiele głębiej, całą budowę trzeba było poszerzyć przynajmniej o 270 centymetrów. Łuki powinny być sklepione pod ziemią, aby zapobiec ryzyku ich zarwania. Ocenił, że powstałe do tej pory filary i łuki były zbyt słabe jak na kościół dla 2000 osób. Cała nasza dotychczasowa praca była na nic. To był dla nas niemały cios. Chcieliśmy ukoić żal u naszego biskupa, do którego wysłaliśmy księdza Federica, aby mu zdał sprawę z zaszłych okoliczności. Biskup bardzo tym się przejął, ale szybko wpadł na mądry pomysł:
– Wstrzymajcie budowę póki nie przyślę do was mistrza Salvatorego. On wam najlepiej doradzi, a potem sam do was przybędę.
Kim był mistrz Salvatore? Salvatore Taddeo miał około 70 lat, był bardzo poczciwym człowiekiem i murarzem biegłym w swoim zawodzie. Biskup Formisano zlecił mu kilka napraw w seminarium i miał do niego takie zaufanie, że nie zaczynał ani nie kończył żadnej budowli, zanim nie poradził się tego sędziwego murarza. Za to Taddeo odwdzięczał się pobożnemu biskupowi szacunkiem i zaufaniem.
W wyznaczonym dniu spotkaliśmy się na miejscu rozpoczętej budowy. Poza mną i żoną przybyła rodzina Federiców, murarz Luigi Cirillo z Boscotrease, i w końcu mistrz Salvatore, który miał być sędzią w tej sprawie. Z zacytowanej niżej rozmowy Czytelnik może się przekonać, że świątynia w Pompejach nie jest dziełem sił ludzkich. Gdyby tak było, nie wznieślibyśmy jej wyżej niż fundamenty.
– Co pan o tym sądzi? – zapytałem mistrza Salvatore pokazując na fundamenty. – Czy są dobrze postawione?
– O tak – odpowiedział – dobrze!
– Pewien architekt uznał, że są za słabe i że koniecznie trzeba je wzmocnić…
– Tak, rzeczywiście, są za słabe.
– Czy myśli pan, że dobrze zrobimy, jeśli łuki wkopiemy głębiej i wzmocnimy filary?
– Tak, tak by trzeba zrobić.
– A czy podziela pan obawy biskupa, że wybuch wulkanu może spowodować zapadnięcie się kościoła jeśli postawimy go w tym miejscu?
– O tak! Wezuwiusz, mógłby go całkiem zrujnować.
– Więc praktyczniej byłoby postawić fundamenty na be tonowym podkładzie? Czy tak byłoby bezpieczniej?
– Tak, z takimi fundamentami można spać spokojnie.
– Nie ustaliliśmy jeszcze wymiarów przyszłego kościoła, bo biskup kazał budować go stopniowo. Teraz dwie ściany, za rok przedłużenie i tak coraz dalej, póki będą pieniądze. Czy dobrze jest powiększać kościół tą metodą? Co pan na to powie?
– O tak, tak! Tak będzie dobrze!
Starałem się nie stracić zimnej krwi i reszty cierpliwości. Nie chciałem tego sędziwego człowieka obrazić nieostrożnym słowem, więc obróciłem całą tę sprawę w żart. Skinąłem na moich przyjaciół i odszedłem z nimi podśpiewując melodię jakiejś piosenki.
Ciężko zmartwiony udałem się do Neapolu. Zwątpiłem zupełnie i nie wiedziałem, co dalej czynić. Ale Opatrzność miała to dzieło w swojej opiece, więc niespodziewanie łatwo wyszedłem z tego przykrego położenia. Odwiedziłem jednego z moich najbliższych przyjaciół, Tarquinia Fuortesa, profesora matematyki w kolegium Nunziatella. Szanowałem go za jego szlachetny i uczciwy charakter oraz poważałem za wyczucie piękna i zmysł krytyczny w sztukach pięknych. Oczywiście, ten młody człowiek wraz z rodziną należał do pierwszych dobroczyńców kościoła w Pompejach.
Zastałem go w towarzystwie rodziny i kilku obcych osób. Ta okoliczność wzbudziła we mnie pragnienie pozyskania ich dla moich planów. Bez wahania zacząłem opowiadać o sprawie, która mnie zajmowała, i o ostatnich wydarzeniach. Jedna z osób zapytała, kto kieruje naszymi pracami budowlanymi.
– Ach – odpowiedziałem z uśmiechem – wcale nie mamy nikogo takiego.
Mężczyzna zdziwił się i powiedział:
– Podejmuje się pan budowy kościoła bez architekta i bu downiczego? Czy ma pan może jakieś szkice albo plan, według którego ma powstać kościół?
– Oczywiście, że mam. Zrobiliśmy go sami, to znaczy narysował go młody ksiądz z Pompejów na wzór kościoła z sąsiedniej parafii.
– Niech pan pokaże mi ten rysunek – nieznajomy poprosił mnie głosem nauczyciela, który przyłapał ucznia na jakiś figlach.
Z pośpiechem podałem mu rysunek, który zawsze nosiłem przy sobie, aby go przy każdej sposobności móc użyć na korzyść naszego pomysłu. Gdy nieznajomy spojrzał na niego, nie mógł się powstrzymać od uśmiechu politowania. Zapytał:
– Dlaczego nie zatrudni pan architekta?
– Bo kosztowałoby nas to za wiele i pochłonęłoby przynajmniej połowę funduszu, który zebraliśmy z takim trudem.
– Pewnie nie byłoby tak źle – powiedział z poważną miną. – Może znalazłby się ktoś, kto podjąłby się tej pracy bez wynagrodzenia?
– Nie zgodziłbym się na to – odpowiedziałem. – Biskup z Noli, markiza Filiasi i ojciec Ludovico z Casorii narazili się na liczne trudności właśnie z tego powodu, że mieli budowniczych, którzy podjęli się pracować za darmo.
– Nie wszyscy ludzie są tacy sami i nie wszystkie okoliczności te same – odpowiedział na moje słowa. – Niech pan da mi ten rysunek, a przerysuję go według wszelkich zasad i obliczeń.
Wcale mnie ten pomysł nie ucieszył z uwagi na wcześniejsze doświadczenia z ludźmi mieniącymi się architektami. Pomyślałem, czy nie wystawi mi później rachunku? Nie wiedząc co czynić spojrzałem na mojego przyjaciela. Ten zrozumiawszy w czym rzecz, uspokoił mnie z uśmiechem:
– Bartolo, to Antonio Cua, znany profesor matematyki przy Akademii w Neapolu. A do tego wspaniały człowiek. Jeśli on da ci swoje słowo, to nie musisz troszczyć się o nic więcej.
Uspokoiło mnie to i z radością przyjąłem ten szczęśliwy zbieg okoliczności. Podziękowałem, przy czym zacząłem opowiadać o zasługach, jakie mogą zaskarbić sobie darczyńcy oraz o cudach, jakie w ostatnim czasie miały miejsce. Antonio Cua był człowiekiem wielkiego ducha i szlachetnego charakteru. Moje słowa tak go zapaliły, że aż zawołał:
– Ponieważ buduje pan ten kościół dla ubogich chłopów i za tak drobne ofiary, to nie tylko opracuję plan budowy za darmo, ale też będę kierować całą budową. Kiedy będzie potrzeba, przyjadę do Pompejów bez narażania pana na jakiekolwiek wydatki.
Nie mogłem się posiąść z radości i natychmiast wysłałem do Doliny list następującej treści:
Kochany Gennaro!
Natychmiast przerwijcie wszystkie prace! Pan Bóg podał nam Swoją pomocną dłoń. Poznałem inżyniera, sławnego profesora uniwersytetu, który ofiarował się kierować budową bez żadnego wynagrodzenia. Nie wymaga nawet zwrotu kosztów podróży!
Pan Bóg nam dopomaga, a więc odwagi! Wrócę dopiero w przyszłym tygodniu, ponieważ w tych dniach nasze dzieło zostanie ogłoszone z ambon kilku dużych parafii neapolitańskich.
Do zobaczenia!
Twój Bartolo Longo
Neapol, 20 maja 1876 r.
To fragment książki „Cuda i łaski Królowej Różańca Świętego w Pompejach”.
Przeczytaj także:
- bł. Bartolo Longo (biografia) naszego artykułu w „Przewodniku katolickim”,
- wprowadzenie do książki, zawiera także dokładniejszą biografię błogosławionego,
- Link do naszej księgarni…Link do naszej księgarni…
368 stron, format 118 x 168 mm, Wysyłka GRATIS!
Książka zawiera m.in.:
- historię budowy Sanktuarium Różańca Świętego w Pompejach, cudownego obrazu oraz relacje z cudów spisane przez błogosławionego Bartola Longa.
- nowennę pompejańską i inne modlitwy,
- wprowadzenie z biografią bł. Bartola Longa,
- fotografie.
Możliwość komentowania została wyłączona.