Drugi „świadek” Zmartwychwstania?
Panie Badde, we wrześniu 2005 ukazała się pana najnowsza książka – „Muschelseidentuch”, a już w marcu 2006 roku pojawiło się jej drugie, wydanie pt.: „Das Göttliche Gesicht”, czyli „Oblicze Boga”. O czym jest ta książka?
– Książka opowiada o tym, że chrześcijanie są w posiadaniu autentycznego wizerunku Chrystusa, o którym mówi mnóstwo dokumentów (obrazów i tekstów). Przez bardzo długi czas był on otaczany w Kościele czcią, lecz mniej więcej 400 lat temu zaginął i w przedziwny sposób popadł w zapomnienie. Sprawa nigdy nie wyszła na jaw, została zatuszowana, bo zaginięcie bezcennego obrazu byłoby wielkim skandalem.
Skandal był ogromny, ale większy od niego jest cud, że obraz wcale nie zaginął. Nie został zniszczony, wyszedł z tej historii bez uszczerbku. Możemy to porównać do sytuacji, kiedy w judaizmie odnalezionoby zaginioną Arkę Przymierza. Nakręcono przecież na ten temat mnóstwo filmów, jak np. „Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej Arki”.
I oto można powiedzieć, że została odnaleziona chrześcijańska Arka Przymierza. Trudno wręcz opisać jakie konsekwencje może mieć to odkrycie. Posługując się słowami ewangelickiego teologa z Heidelbergu – Klausa Bergera – ten obraz jest pierwszą stroną Ewangelii. Ewangelia jest tekstem, a poprzedza go ten właśnie obraz zmartwychwstania.
Gdzie pan znalazł ten obraz?
– W małej wiosce w Abruzji we Włoszech, na wybrzeżu Adriatyku, można powiedzieć: dokładnie na granicy pomiędzy chrześcijaństwem wschodnim a zachodnim. Po tej stronie mamy jeszcze chrześcijaństwo zachodnie, po drugiej stronie Adriatyku zaczyna się już prawosławie. Wszystko wskazuje na to, że tam właśnie, niedaleko małego miasteczka, na wzgórzu pośród lasów, obraz został ukryty. Tam go odnalazłem. Wcześniej znajdowałem go w śladach, o których opowiadam w książce.
Sądzi pan zatem, że udało się panu odnaleźć prawdziwy wizerunek Chrystusa. Czy ktoś podziela to pańskie przekonanie?
– Oczywiście. Ściśle rzecz biorąc, nie odnalazłem obrazu, tylko ludzi, którzy odkryli ten wizerunek. Są to: ojciec Heinrich Pfeiffer, historyk sztuki z Niemiec, i siostra Blandina Schlömer, niemiecka zakonnica, która opowiedziała o obrazie ojcu Pfeifferowi. A jeszcze wcześniej o tym wizerunku, jako wielkiej relikwii, mówił ojciec Pio. Był też inny kapucyn, ojciec Domenico. Było i jest wiele osób, dla których obraz ten bardzo przypomina wizerunek Chrystusa z Całunu Turyńskiego. Nie jest to jednak zwykła kopia, ponieważ na Całunie znajduje się jedynie „cień”, a w Manopello jest prawdziwy wizerunek. I, o ile Całun z Turynu jest obrazem Pasji, o tyle ten – relikwią Zmartwychwstania.
Nie ma wprawdzie matematycznej pewności, ale istnieje pewność moralna, że są to całuny, o których Jan Ewangelista wspomina w opisie zmartwychwstania, kiedy to rankiem Piotr i Jan przybiegają do pustego grobu, który jednakże nie jest zupełnie pusty, ponieważ leżą w nim dwa płótna. Klaus Berger, który opublikował na ten temat artykuł w niemieckim wydaniu „Focusa”, pisze, że według tradycji żydowskiej, aby dowieść czegoś przed sądem, trzeba było przedstawić dwóch świadków. I tu właśnie mamy dwóch świadków – Jana i Piotra, ale też dwa dowody – dwa kawałki płótna. Są to zatem dwa rzeczowe dowody Zmartwychwstania. Zmartwychwstanie jest faktem, nie jest to teologiczna metafora. Zmartwychwstanie jest rzeczywistością. I o tym mówi ów obraz z Manopello.
Można więc powiedzieć, że istnieje grupa ludzi, którzy są głęboko przekonani, że obraz z Manoppello jest prawdziwym wizerunkiem Chrystusa.
– Tak. Jeśli mogę coś dodać: to była pierwsza grupa ludzi, którą spotkałem w Manoppello. Ale od kiedy ukazała się moja książka, grupa ta gwałtownie się powiększa. Należy do niej także kardynał Meisner z Kolonii, który jest przekonany, że jest to wizerunek Chrystusa. Jest też wielu innych… W zasadzie są to wszyscy pielgrzymi przybywający do Manoppello, którzy mają odrobinę czasu, by pobyć przed tym obrazem, spędzić trochę czasu na modlitwie przed nim. Padają na kolana i mówią: „Pan mój i Bóg mój”.
Czy istnieją jakieś oficjalne wypowiedzi Watykanu na ten temat?
– Watykan to bardzo złożona struktura hierarchiczna. Są tacy, którzy wyrażają swój kategoryczny sprzeciw, ale myślę, że najciekawszą, choć tylko pośrednią, oficjalną „wypowiedzią” na ten temat jest zapowiedź Benedykta XVI, który chciałby osobiście przybyć do Manoppello. Benedykt XVI czytał moją książkę – wysłałem mu do Pałacu Apostolskiego pierwszy egzemplarz – i o ile mi wiadomo, spotkała się z wielkim zainteresowaniem z jego strony. Już w grudniu obiecał arcybiskupowi Bruno Forte, że przyjedzie do Manoppello. Gdyby nie został papieżem, prawdopodobnie przyjechałby do Manoppello już w kwietniu 2005 roku, ponieważ już wcześniej śledził moje publikacje. Napisałem całą serię artykułów na temat Manoppello. Informowałem go też przez jego osobistego sekretarza, któremu wysłałem różne fotografie cyfrowe na płycie CD. I kardynał bardzo zainteresował się całą sprawą.
Twierdzi pan zatem, że istnieją dwa Całuny pochodzące z grobu Jezusa: Turyński i Manoppellański. Kiedy porównuje pan dzieje odkrycia, badań i uznania obu Całunów, czy dostrzega pan jakieś podobieństwa bądź różnice?
– Można tu mówić o dwóch kwestiach. Całun Turyński to prastara relikwia, która przywędrowała ze Wschodu do Francji, a następnie do Turynu w 1898 roku i wówczas pojawiły się głosy uznające relikwię za pobożną bzdurę, która naraża Kościół na śmieszność. Uważano, że XX wiek będzie stuleciem wielkiego postępu. Dlatego żądano, by relikwia została schowana, by po prostu znikła. Arcybiskup Turynu przystał na tę propozycję: „Tak, macie rację, nie możemy dłużej mówić o relikwii, nie możemy urządzać pielgrzymek do niej, bo to nas naraża na śmieszność. Ale zanim ją schowamy, zróbmy jej fotografię”. Całun został więc sfotografowany, lecz nieoczekiwanie – kiedy zrobiono zdjęcie relikwii – okazało się, że odbity na nim wizerunek jest negatywem fotograficznym. Wcześniej tego rodzaju odkrycie nie było możliwe. W momencie, gdy obraz miał zniknąć w archiwach Kościoła, odkryto, że jest on fotograficznym negatywem. I wtedy zaczęła się cała historia z Całunem.
Podobnie ma się rzecz z Manoppello. To rozwój techniczny, zwłaszcza powstanie fotografii cyfrowej, pozwolił nam zobaczyć coś, czego wcześniej nie mogliśmy dostrzec – to, że obraz ma cechy malowidła, rysunku, fotografii, hologramu, lecz nie jest żadnym z nich. To jedyny w swoim rodzaju wizerunek, utrwalony na zagadkowej tkaninie, której dziś się już nie wytwarza i której jedynie małe kawałki zachowały się do naszych czasów. Płótno musi więc mieć co najmniej 400 lat. Wszystko to możemy odkryć dopiero dziś; wcześniej było to po prostu technicznie niemożliwe. Musimy pamiętać, że aż do lat trzydziestych ubiegłego wieku obraz przechowywano w ciemnościach, w bocznej kaplicy kościoła. W ciemnościach obraz wyglądał jak kawałek ciemnego, zupełnie czarnego płótna. Dziś, dzięki żarówkom i fotografii cyfrowej możemy odkryć to, co wcześniej było zupełnie niewidoczne. To pierwsza kwestia.
A druga?
– Obraz staje się coraz bardziej znany, pojawia się w internecie, gdzie już teraz odgrywa znaczącą rolę. Dziś możemy na nim zobaczyć więcej, niż wcześniej, przez całe wieki jego historii. Wcześniej obraz był otaczany tajemnicą, był obrazem cesarskim, a następnie przechowywano go w tajemnicy w Watykanie, gdzie dopiero z czasem zaczęto urządzać małe procesje ku jego czci. Lecz nigdy obraz nie był tak znany jak dziś, zwłaszcza w ostatnich tygodniach. Istnieje w przestrzeni cybernetycznej. Szybuje po całym świecie.
Jan Paweł II powiedział kiedyś, że jego marzeniem jest Europa, nad którą zajaśnieje oblicze Boga. I oto nagle, w naszych czasach, realizuje się. W tym miejscu muszę jednak dodać, że obraz ma również swoich przeciwników – paradoksalnie wśród tych, którzy brali udział w badaniach nad Całunem Turyńskim. Z ludzkiego punktu widzenia mamy tu do czynienia z jakąś dziwną rywalizacją. Tymczasem w rzeczywistości nie może być tego rodzaju rywalizacji, ponieważ te dwa Całuny tworzą jedność. Ale cóż, taki jest człowiek…
Czytał pan książki Dana Browna?
– Nie, i nie chciałem ich czytać, choć dostałem jedną z nich. Przed laty napisałem serię reportaży o odkryciach w Qumran. Wtedy wielkim przebojem była książka „Qumran – Verschlussache” na temat zwojów z Qumran. To był wielki bestseller. Kiedy jednak przeczytałem tę książkę, stwierdziłem, że to jedna wielka bzdura: o tajemnych skarbcach Watykanu i temu podobnych fantastycznych wymysłach. Potem pojawiła się książka Baigenta i Leigha. Twierdzą oni, że Maria Magdalena była kochanką Jezusa i urodziła mu dziecko, od którego wywodzić się ma dynastia Merowingów. Dla mnie to było po prostu śmieszne. W moim artykule może pan przeczytać, jak sobie z tego rodzaju pomysłów żartuję. Próbowano z tej książki zrobić taki bestseller jak z książki
o Qumran, lecz się to nie udało. Zabawne, że potem thriller Dana Browna na ten sam temat stał się wielkim bestsellerem. Kiedy zobaczyłem tę książkę, pomyślałem: „To nie może być prawda”. Nigdy nie wyrzucam książek, ale tę po prostu wyrzuciłem do kosza. Nie mogłem uwierzyć, że to, co już dziesięć lat temu czytałem i z czego się śmiałem, dziś stało się światowym bestsellerem.
A mimo to dziennikarz „Spiegla” napisał w swej recenzji, że pańska książka to „watykański kryminał”, czy też „kryminał w stylu Dana Browna”. Istnieją tego rodzaju opinie. W internecie jeden z czytelników zamieścił na znanym portalu księgarskim – www.amazon.de – recenzję, w której zestawia pańską osobę z postacią Roberta Longdona, głównego bohatera powieści Browna. Czytelnik ten napisał, że jest pan jakby alter ego Longdona. Jak pan to skomentuje?
– To jeden z dowodów na to, że Pan Bóg ma wielkie poczucie humoru. Powiem tak: książka Dana Browna to beletrystyka, wytwór fantazji. Czytelnik, który chce prześledzić opisaną w niej historię, jedzie do Sewilli i stwierdza, że rzeczywistość nie odpowiada opisowi; jedzie do Paryża, do Edynburga i wszędzie stwierdza to samo – nic się nie zgadza. I ogarnia go frustracja. Ja napisałem książkę-reportaż, opisałem fakty. Właśnie dlatego zostałem dziennikarzem i wciąż pracuję w tym zawodzie – ponieważ rzeczywistość jest
o wiele bardziej fascynująca niż najwspanialsze wytwory wyobraźni. Moją książkę każdy może wziąć do ręki, otworzyć dowolny rozdział i ruszyć moim śladem. Może na własne oczy zobaczyć opisane przeze mnie obrazy, filar Weroniki w Rzymie; może zrobić zdjęcia wszystkich opisanych przeze mnie wizerunków. Każdy rozdział to niemalże przewodnik turystyczny. Jest tylko jedno miejsce, którego nie może odwiedzić – udało mi się mianowicie wejść do wnętrza kolumny, w której przechowywany jest obraz. Poza tym – wszędzie, dokądkolwiek pójdzie, znajdzie dokładnie to, co opisałem w książce. I na tym polega różnica. Dla mnie rzeczywistość jest ciekawsza od fikcji.
I na koniec jeszcze jedno, bardziej osobiste pytanie. Jest pan znany jako autor książki poświęconej obrazowi Matki Bożej z Guadalupe, teraz zaś pisze pan kolejną książkę – o obrazie Jezusa z Manoppello. Skąd się wzięło pana zainteresowanie świętymi obrazami? Bo przecież nie jest to typowy przejaw niemieckiej duchowości – w końcu Niemcy to ojczyzna Lutra…
– Ma pan rację, ale dziś, w dobie globalizacji, granice ulegają zatarciu. W ubiegłym roku również protestanci mogli na własne oczy zobaczyć „święte obrazy”. Po raz pierwszy zobaczyli Rzym, a moc obrazów chyba nigdy wcześniej nie była tak wielka jak w czasie, kiedy pokazywano Jana Pawła II leżącego w trumnie, a wiatr przerzucał karty Ewangelii. Widział to cały świat, również protestanci.
Obraz z Manoppello mógł zostać tajemnicą do naszych czasów tylko dlatego, że włoskim mieszkańcom miasteczka przez wieki w zupełności wystarczała legenda, według której został on przyniesiony przez anioła w roku 1506. Wystarczy wspomnieć o Lanciano, które leży w pobliżu Manoppello. Włosi żyją w obecności sacrum, tak samo zresztą jak Polacy. Mieszkają drzwi w drzwi ze świętością. Świętość nie jest dla nich niczym niezwykłym. Jest częścią ich codzienności. I dlatego ta legenda im wystarczyła. Nie zadawali pytań. Ale oto nieoczekiwanie, zupełnie przez przypadek pojawili się w mieście Niemcy, którzy nie potrafią już w taki sposób wierzyć – niestety, a może w tym wypadku, na szczęście. Tak czy inaczej, pojawiła się tu niemiecka zakonnica, która zaczęła szukać odpowiedzi na pytanie, kim był ów „anioł”. Potem do miasteczka przyjechał niemiecki historyk sztuki, wreszcie niemiecki dziennikarz. A teraz do Manoppello ma przyjechać również niemiecki papież.
Dziękuję za rozmowę.
Paul Badde jest autorem książki „Boskie Oblicze”