Uleczenia i wyzdrowienia
Kiedy Marcin wnosił swoje modlitwy o cudowne uleczenia do Boga, wiedział, że zarówno chorzy, jak i świadkowie tych wydarzeń siłą rzeczy przypiszą mu wszelkie zasługi za wynikłe z nich łaski. Z tego powodu starał się zachowywać szczególną ostrożność w swoich działaniach, odwracając uwagę od swojej osoby i chowając się zwykle pod osłoną jakiegoś rodzaju zjawiska natury lub zwyczajnego lekarstwa.
Przykładem służyć tu może przypadek pani Izabeli Ortiz de Torres, która była kobietą na wskroś dobrą i dobrze znaną Marcinowi jako przyjaciółka. Dotknął ją przy tym straszliwy krwotok, którego nie można było żadnym sposobem powstrzymać. Doktorzy nie dawali jej szans na przeżycie. Tak znalazła się na łożu śmierci. Gdy wydawało się już, że Pan wkrótce przywoła Izabelę do siebie, Marcin przybył czuwać przy wezgłowiu chorej i uspokajać ją, wielokrotnie zapewniając, że nie wybiła jeszcze jej godzina. Pod koniec tej spokojnie przebiegającej wizyty zrobił jeszcze jedną, z pozoru niepozorną rzecz: zalecił jej zjeść przyniesione przez siebie jabłko. Izabela zjadła owoc, a w przeciągu pięciu dni jej dolegliwości ustały i była z powrotem zdrowa.
Kiedy Juan de Figueroa został dotknięty kolejną z szeregu chorób, które zdawały się prowadzić go prosto do grobu, Marcin pojawił się z wizytą, oferując słowa pociechy i obietnicę wyzdrowienia. W nagłym pośpiechu i bez dodatkowych tłumaczeń opuścił chorego, zostawiwszy przy tym małą buteleczkę, której zawartość Juan wypił. Wydawało się, że nie było to nic innego niż zwykła woda – jednak kiedy tylko znalazła się w jego ustach, ból gardła przeminął, a krtań mężczyzny była wyleczona.
Ojciec Juan de Barbazan już po śmierci świętego spisał swoją relację z wydarzeń pewnej nocy, kiedy obudziło go głośne pukanie do drzwi celi. Ojciec Louis de Guadalupe był umierający i potrzebował ostatnich sakramentów. Ojciec Juan został poinformowany, że nie można stracić ani minuty. Niezwłocznie udał się do umierającego, który wtenczas nie był już w stanie mówić, a oddychanie sprawiało mu ogromny wysiłek, z którym ledwo dawał sobie radę. Rozgrzeszenie musiało zostać udzielone bez uprzedniej spowiedzi.
W tym samym czasie przybył i Marcin z koksownikiem wypełnionym żarem na podorędziu. Odkrywając kołdrę, spytał o położenie źródła dolegliwości, chciał bowiem je ogrzać. Ojciec Louis z trudem wziął zakonnika za rękę i naprowadził na bolące miejsce, przyciskając tam jego dłoń. Dotyk przyniósł choremu ulgę tak wielką i tak wyraźną poprawę, że sam po chwili zakrzyknął:
– Niech będzie błogosławiony Bóg Wszechmogący i ten oto jego sługa! Ból minął!
Marcin był zaskoczony niespodziewanym dziełem swojej ręki i brakiem możliwej przykrywki dla tego cudu. Protestując, pośpiesznie opuścił pomieszczenie.
Działo się to podczas karnawału w Limie roku Pańskiego 1630. Brat Louis Gutierrez, jako siedemnastoletni zgoła chłopaczek, cieszył się bardzo dobrym humorem, z ekscytacją odliczając czas do słynnej procesji religijnej w klasztorze dominikańskim pod wezwaniem świętej Marii Magdaleny. W wolnym czasie postanowił spłatać figla innemu nowicjuszowi, trzymającemu właśnie kawałek owocu. Podkradł się do niego i zza pleców spróbował podkraść mu posiłek. Z zaczepki przerodziła się przyjacielska szarpanina. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby drugi chłopiec nie trzymał w drugiej ręce nożyka do owoców, który przez przypadek rozciął dwa palce brata Louisa – na dodatek dość groźnie.
W przestrachu, że wynikła ze szczeniackiej zabawy rana spowoduje co najmniej upomnienie ze strony mistrza nowicjatu, Louis obwiązał palce jak najmocniejszym bandażem. Nie był to jednak najrozsądniejszy pomysł – nie minęły bowiem trzy dni, kiedy całe ramię zaczęło go boleć przy każdej, bodaj najlżejszej próbie ruchu. Zrobiony po domowemu opatrunek został odwinięty, odsłaniając spuchniętą dłoń, posiniałe palce z widocznym stanem zapalnym i jednego z nich zwisającego zupełnie bezwładnie; został bowiem najwyraźniej przecięty jeden z jego nerwów. Nie była to już zabawa. Wiedział, że jego stan był poważny, ponieważ każda infekcji niosła ze sobą wielkie ryzyko.
Tak się akurat złożyło, że tego dnia Marcin przybył w odwiedziny do brata Jana Maciasa ze świętej Marii Magdaleny. Brat Louis popędził więc do niego jako znanego lekarza ze swoją ręką. Gdy tylko ją pokazał, Marcin zdał sobie sprawę, z jak ciężkim przypadkiem ma do czynienia. Wyglądało na to, że pojawiła się już gangrena. Jego oku nie umknął także wyraz panicznego strachu w oczach młodzieńca.
– Nie martw się, mały! Twoja rana brzydko się goi i jest bardzo niebezpieczna, ale Bóg cię uzdrowi – zapewnił.
Marcin zaprowadził swojego pacjenta do ogrodu, gdzie znalazł roślinę zwaną ziołem świętej Marii i skruszył kilka z jej listków w palcach. Następnie nałożył je na zaognione rany i wykonał nad nimi znak krzyża. Louis, niedowierzając w skuteczność tak prostego lekarstwa, spytał:
– To wszystko?
–Tak, to wszystko – odparł Marcin. – Wracaj już do swojego nowicjatu i bądź dobrej myśli!
Mimo początkowego zwątpienia Louis zauważył, że opuchlizna zaczęła schodzić, a ból powoli mijał. Następnego ranka jego palce były uzdrowione i nie było na nich już ani jednego śladu po przebytym zakażeniu. Zostały tylko blizny, które ojciec Louis jeszcze za swojego życia okazywał jako dowód w procesie beatyfikacyjnym Marcina w roku 1660, trzydzieści lat po tych wydarzeniach.