Pierwszy nowy habit
Mimo tego Marcin pozostał w Limie, niespodziewanie ukazując się pewnego dnia w nowym habicie. Dla obcej osoby nie wydawałoby się to niczym dziwnym, jednak wywołało niemałe zdziwienie wśród pozostałych braci, ponieważ wydało się mocno odbiegać do charakteru zakonnika. W ciągu czterdziestu pięciu lat spędzonych w klasztorze ani razu nie widziano go bowiem w innym od jego pierwszego habicie.
Ojciec Juan de Barbazan, naśladujący Marcina swoim prostym stylem życia, zapytał go o tę zmianę. Podejrzewał bowiem, że mogła ona oznaczać czynione przez świętego przygotowania do podróży do Meksyku. Odpowiedź nie była jednak taka, jak się spodziewał, ale jeszcze bardziej szokująca.
– To jest habit – powiedział Marcin z uśmiechem – w którym zostanę pochowany.
Kilka dni później dopadła go wysoka gorączka. Bóg wyjawił mu, że to jego ostatnia choroba, przez którą już wkrótce miał opuścić ten świat. Przyjaciel świętego Marcina, Juan de Figueroa, w późniejszym czasie potwierdził te informacje, składając swoje świadectwo niespotykanej intuicji Marcina co do dokładnego czasu jego śmierci. A stało się to tak, że kiedy Juan został dotknięty ciężką sytuacją życiową i stracił wszystko, co posiadał, za jego nieszczęściem podążyła – wydawałoby się, że śmiertelna – choroba.
– Proszę, obiecaj mi, że będziesz się za mnie modlił, kiedy będę leżał w agonii, mój przyjacielu – Juan błagał świętego Marcina.
– Umrę jeszcze przed tobą, drogi Juanie, więc to ty będziesz musiał modlić się za mnie – brzmiała odpowiedź Marcina. Powiedział ponadto Juanowi, że zostaną pochowani we wspólnym grobie.
Zakonnicy, zaalarmowani nagłym upadkiem na zdrowiu świętego, wezwali lekarza. Ten po dokładnym zbadaniu chorego i zauważywszy, jak wielkie męki sprawia mu gwałtowny ból głowy, kazał natychmiast przyrządzić okład z krwi świeżo zabitych młodych kogucików. Marcin, który wzorem świętego Franciszka z Asyżu od małego szczególnie umiłował sobie wszystkich z braci mniejszych, spokojnie odmówił doktorowi, tłumacząc, że szkodą byłoby zabijać te biedne zwierzęta, kiedy ta ofiara i tak miałaby pójść na marne.
W tym momencie już wszyscy nabrali pewności, że śmierć zataczała coraz niższe kręgi i gotowa była w każdej chwili porwać chorego brata w swoje szpony. Marcin leżał na swoim łóżku zbitym z desek, ubrany w znoszone płótno workowe. Udręczony tym widokiem, lekarz poprosił go o założenie tuniki ze zwykłego materiału i położenie się w normalnym łóżku. Chociaż Marcin posłusznie wykonał to polecenie, jednak nie minęło dużo czasu, aż sam zaczął prosić i błagać o cofnięcie tej zmiany. Nie był przyzwyczajony do takich warunków, choć nawet w Limie nie były one uważane za coś wyjątkowego. Jednak Marcinowi wydawały się zbyt wygodne i luksusowe, by czuć się w nich dobrze. Trawione gorączką całe jego ciało zdawało się obolałe i nawet jego serce przedzierał przeszywający ból. Mimo to ani jedno słowo skargi nie padło z jego ust. Ze swoim jak zwykle spokojnym wyrazem twarzy i łagodnym uśmiechem trwał dzielnie na łożu śmierci, gdzie poczęli zbierać się coraz to liczniejsi bracia, przyciągani jego świetlistym obliczem.
Podczas dni, przez które Marcin zwlekał ze swym odejściem, wielu przychodziło do niego z ostatnią wizytą. Wśród gości byli i prostaczkowie, którym niegdyś z taką miłością pomagał, a którzy chcieli choć raz jeszcze skorzystać z jego błogosławieństwa lub innej łaski. Przedstawiciele miejscowej arystokracji, ważne osobistości ze świata polityki i dygnitarze kościelni także zasilali procesję przemierzającą przez celę umierającego. Jednego dnia do zakonu przybył nawet wicekról we własnej osobie. Ujrzawszy Marcina w ekstazie, nie chciał mu przeszkadzać i czekał cierpliwie przez ponad pół godziny na upragnione spotkanie. Kiedy w końcu został przyjęty, upadł na kolana i błagał świętego, by w Peru zapanował wreszcie pokój, a on sam otrzymał łaskę dobrej i szczęśliwej śmierci. Marcin obiecał spełnić jego prośby, a wicekról opuścił klasztor podbudowany na duchu i w dobrym nastroju.
Jednakże zwierzchnik Marcina nie był zadowolony z przebiegu wydarzeń i żądał wytłumaczenia, jakiej to wielkiej wartości była wizja, przez którą tak ważna persona musiała czekać tak długo na widzenie. Marcin odpowiedział:
– W pobliżu tego ołtarza, gdzie zwykło się u nas przechowywać Najświętszy Sakrament, który wkrótce zostanie mi podany w formie wiatyku, objawiła mi się Maryja Dziewica, moja święta patronka i niebiańska orędowniczka. Nie była jednak sama: u jej boku stał święty ojciec Dominik, święty Wincenty Ferreriusz, inni święci Pańscy i grono aniołów. Konsekwentnie, doznawszy tak wielkiego zaszczytu ze strony niebiańskich gości, nie uważałem, żeby wypadało mi odmówić ich szlachetnego towarzystwa dla ziemskiego wicekróla. Święty Jan Apostoł spisał przecież słowa naszego Pana i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa: „Królestwo moje nie jest z tego świata”. Ziemskie królestwa przemijają, tak samo jak ich wicekrólowie, bardziej niestosownym wydaje się więc raczej porzucanie niebiańskich osobistości dla ludzkiego władcy niż kazanie mu czekać”.