Od ezoteryzmu do depresji, od depresji do nawrócenia

 

Po bierzmowaniu zaniechałam chodzenie do kościoła i modlitwę. Skłoniły mnie do tego różnego rodzaju afery medialne związane z Kościołem. Ciągle słyszało się w telewizji, że jakiś ksiądz jest pedofilem, inny za to korzysta z usług prostytutek, a jeszcze inny bije dzieci. Stwierdziłam, że nie ma sensu chodzić do kościoła i słuchać o tym jak powinnam postępować, skoro osoby to mówiące, same źle się prowadzą. Stwierdziłam, że wole mieć Boga w sercu, a nie co niedziele spotykać się w kościele z osobami, które jak tylko z stamtąd wyjdą zachowują się niewłaściwie.

Zaczęłam zadawać sobie pytania: Kim jestem? Po co żyję? Dlaczego się urodziłam? Dlaczego tyle złego mnie już spotkało w tak krótkim życiu? Odpowiedzi zaczęłam szukać miedzy innymi w książkach. Zamiast szkolnych lektur czytałam książki psychologiczne. Próbowałam znaleźć jakieś rozwiązanie moich problemów życiowych, psychicznych i emocjonalnych. Pierwszą książką jaką przeczytałam była „Potęga podświadomości” Josepha Murphy’ego, w której autor proponował, by w stanie głębokiego relaksu kodować swoją podświadomość różnego rodzaju sugestiami. Stosując te techniki autor przekonywał, że możemy zaprojektować swoje życie wedle własnego uznania. Pisał, że każdy może być szczęśliwy, zdrowy, piękny i bogaty, musi tylko przekonywać swoja podświadomość, że tak właśnie jest, używając przy tym technik wizualizacyjnych.  Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenia. Nie miałam do niej żadnych zastrzeżeń. Pomyślałam, że w końcu napisał ją pastor, to musi pisać prawdę. Zaczęłam stosować te techniki i moje życie stopniowo zaczęło się poprawiać, przyjemniej tak wtedy uważałam. Wmawiałam sobie, że jestem zdrowym, szczęśliwym i dobrym człowiekiem, czytając kolejne pozycje tego autora. 

W tym okresie przeżyłam moje pierwsze zauroczenie, które okazało się być nieszczęśliwym. Zostałam wykorzystana i odrzucona. Wpadłam wtedy w ciężką depresje i przez dwa miesiące nie mogłam się pozbierać. Moja rozpacz była ogromna. Poczułam się jak osoba lekkich obyczajów, opisywaną popularnym słowem rozpoczynającym się na „k”. Tak właśnie, mój wuj wiele razy się do mnie zwracał i jego słowa stały się prawdą. Niestety moja ogromna potrzeba miłości, a przy tym duża doza naiwności, wyprowadziły mnie na manowce. Czułam się jak śmieć.

Kolejnym trudnym przeżyciem była strata przyjaciółki, starszej ode mnie,  z którą znałam się kilka lat. Spotykałyśmy się prawie codziennie, razem imprezowałyśmy, chodziłyśmy na zakupy, a przede wszystkim debatowałyśmy o życiu, będąc pod wpływem alkoholu czy narkotyków. Oszukała mnie, zdradziła i krótko mówiąc wykorzystała. Widocznie miałam w sobie syndrom ofiary, gdyż prawie wszyscy wykorzystywali moje dobre serce i naiwność. Trochę już w życiu przeszłam, więc wiedziałam, jak ważna dla drugiego człowieka jest pomocna dłoń, której mi zawsze brakowało, toteż  starałam się być dobrą osobą, na którą można zawsze liczyć. To powodowało, że ciągle mnie oszukiwano. W międzyczasie, po upływie może trzech lat od pierwszego zauroczenia, powtórnie się zadurzyłam w mężczyźnie. Oczywiście nie mogło być inaczej, jak kolejne rozczarowanie, uczucie wykorzystania i pogarda dla siebie samej. Ciągłe pragnienie bycia kochaną, było silniejsze niż logika, co doprowadzało do kolejnej katastrofy.